Gdy po spotkaniu z T dotarliśmy na „dworzec” Didube, to właściwie początkowo nie wiedziałem jakim słowem określić to miejsce. Wyobraźcie sobie bardzo duży plac, na którym asfalt stanowi wysepki pomiędzy piaskiem, błotem i kałużami, gdzie bez wytyczonych linii, czy też miejsc parkingowych stoi sobie lub w ślimaczym tempie próbuje wjechać, bądź wyjechać kilkaset marszrutek (busów). Być może „kilkaset” jest tutaj przesadnym określeniem, ale więcej niż 100 jest ich na pewno, a panujące w porannych godzinach zamieszanie uniemożliwia rozsądne oszacowanie liczebne tego szaleństwa. Prawie żadna marszrutka nie ma wypisanego rozkładu jazdy, ani nawet nie stoi pod tabliczką z wypisanym miejscem swojego przeznaczenia. Ma tylko za szybą makaronową inskrypcję, która umiejącym czytać pozwala stwierdzić, gdzie dany busik się udaje. Jednak jest w tym jakiś porządek, bo wszyscy wiedzą, w jakim mniej więcej rejonie dworca będzie stać transport do Gori, czy też Kutaisi. Zresztą ta wiedza też nie jest potrzebna, bo po wyjściu ze stacji metra, które w tej części miasta wypełza na powierzchnię, wpada się od razu w gruziński zamęt komunikacyjny z naturalnie rodzącym się przeświadczeniem, że w tym szaleństwie jest metoda. Od razu słychać tak zwanych „nawoływaczy” którzy krzycząc nazwę miasta starają się ponad wszystko zapełnić po brzegi obsługiwaną przez siebie marszrutkę. Jeśli marszrutka nie będzie miała zapełnionych wszystkich miejsc siedzących to nieprędko odjedzie, więc szybkie zapełnianie jest w mojej opinii kluczowe dla powodzenia tego dziwnego biznesu. Żaden z pasażerów nie lubi czekać na odjazd zbyt długo. Jeśli kierowca mówi „odjazd o 10:00”, ale uzbiera skład wcześniej to jedzie od razu. Jeśli natomiast składu nie uzbiera, to będzie przeciągał minuta po minucie, aż w końcu jakiś zirytowany pasażer zagrozi rezygnacją z przejazdu. Przecież i tak płaci się po dotarciu do celu, więc nikt nie ma specjalnych sentymentów i może po prostu zdenerwować się, pokrzyczeć przy tym nerwowo i wyjść machając rękami z niezadowolenia. Dobry nawoływacz, to z pewnością klucz do sukcesu.
T podszedł do pierwszego lepszego, krzyczacego akurat „Kutaisi” i spytał o Mcchetę, na co ten natychmiast zareagował i praktycznie biegiem zaprowadził nas do marszrutki, w której były jeszcze puste miejsca. Co ciekawe, nasza marszrutka nie miała napisane na tabliczce „Kutaisi”, więc nawoływacz wskazał nam inną niż tą, którą chciał zapełnić. Pewnie jakąś z tego samego biznesu, albo może należącą do swojego przyjaciela lub kogoś z rodziny. T pouczył mnie, że jeśli tylko o coś zapytam, to zawsze mnie zaprowadzą i nie muszę się martwić o cenę, bo kierowcy marszrutek nie oszukują tak jak taksówkarze. Jest to czysty biznes, który opiera się na zaufaniu. Zresztą nie wyobrażam sobie, aby nie opierał się na zaufaniu… W większości przypadków chcąc gdzieś dojechać po prostu idzie się na dworzec z nadzieją, że będzie transport, jakiego szukamy i będzie on w standardowej, relatywnie niskiej cenie. Jakiś czas później dowiem się też bazując na własnym doświadczeniu, że zatrzymywana na drodze marszrutka zawsze się zatrzyma i rozciągnie się wzdłuż i wszerz, abym tylko się zmieścił. Nigdy nie zdarzyło mi się zawieść na tym specyficznym rodzaju transportu. Chcąc wydostać się z Tbilisi musimy jednak wiedzieć, że z Didube dojedziemy do północnej i zachodniej Gruzji, a aby jechać na wschód i na południe należy udać się na dworzec Ortachala, znajdujący się w południowo - wschodniej części miasta. Skrajne położenie tych dwóch dworców sprawia, że marszrutki nie pchają się przez centrum i unikają większych korków przy wyjeździe i wjeździe do miasta. Z Didube do Ortachala można też w miarę szybko dostać się metrem.
Didube nie jest tylko dworcem. Drugą jego rolą jest pełnienie funkcji bazaru, na którym można kupić artykuły podstawowej potrzeby i różne drobiazgi wątpliwej przydatności. Sprzedawcy prowadzą handel obnośny wymieniając głośno to, co noszą i często wchodząc do czekających marszrutek. Nikt jednak się nie narzuca podchodząc bezpośrednio do potencjalnego klienta. Oferty rzucane są „w powietrze” tylko raz i jeśli po kilku sekundach nikt z marszrutki się nie zainteresuje, to sprzedawca wychodzi i idzie dalej. Najczęściej sprzedawane są cytryny, słonecznik w kubeczkach (to jest tutaj chyba jakiś nałóg), chusteczki higieniczne, prasa, zabawki, słodycze i drożdżówki. Nie słyszałem, aby ktoś negocjował cenę, chyba w Gruzji nie ma takiego zwyczaju.
Tak bardzo chłonąłem ten kulturowy spektakl, pełny charakterystycznych gruzińskich emocji, że prawie nie zauważyłem kiedy nasza marszrutka ruszyła z miejsca i zaczęła mozolne przepychanie się w kierunku głównej drogi, co było opatrzone tak głośnymi wrzaskami kierowcy przez okno i szalejącym klaksonem, że trudno sobie to wyobrazić. Jednak najtrudniej jest przyjąć do siebie fakt, że ten chaos doskonale się sprawdza i wcale bym nie dał sobie ręki uciąć, że transport publiczny w Polsce jest lepszy. Rozkłady jazdy i uporządkowane perony nic nie dają, jeśli brakuje dobrej woli i wyczucia biznesu. W Gruzji nie ma rozkładów autobusów nie dlatego, że transport publiczny jest zacofany, ale dlatego, że poprostu nie ma takiej potrzeby i to się czuje już po kilku minutach pobytu na Didube.