Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

poniedziałek, 31 stycznia 2011

16. Dworzec Didube

Gdy po spotkaniu z T dotarliśmy na „dworzec” Didube, to właściwie początkowo nie wiedziałem jakim słowem określić to miejsce. Wyobraźcie sobie bardzo duży plac, na którym asfalt stanowi wysepki pomiędzy piaskiem, błotem i kałużami, gdzie bez wytyczonych linii, czy też miejsc parkingowych stoi sobie lub w ślimaczym tempie próbuje wjechać, bądź wyjechać kilkaset marszrutek (busów). Być może „kilkaset” jest tutaj przesadnym określeniem, ale więcej niż 100 jest ich na pewno, a panujące w porannych godzinach zamieszanie uniemożliwia rozsądne oszacowanie liczebne tego szaleństwa. Prawie żadna marszrutka nie ma wypisanego rozkładu jazdy, ani nawet nie stoi pod tabliczką z wypisanym miejscem swojego przeznaczenia. Ma tylko za szybą makaronową inskrypcję, która umiejącym czytać pozwala stwierdzić, gdzie dany busik się udaje. Jednak jest w tym jakiś porządek, bo wszyscy wiedzą, w jakim mniej więcej rejonie dworca będzie stać transport do Gori, czy też Kutaisi. Zresztą ta wiedza też nie jest potrzebna, bo po wyjściu ze stacji metra, które w tej części miasta wypełza na powierzchnię, wpada się od razu w gruziński zamęt komunikacyjny z naturalnie rodzącym się przeświadczeniem, że w tym szaleństwie jest metoda. Od razu słychać tak zwanych „nawoływaczy” którzy krzycząc nazwę miasta starają się ponad wszystko zapełnić po brzegi obsługiwaną przez siebie marszrutkę. Jeśli marszrutka nie będzie miała zapełnionych wszystkich miejsc siedzących to nieprędko odjedzie, więc szybkie zapełnianie jest w mojej opinii kluczowe dla powodzenia tego dziwnego biznesu. Żaden z pasażerów nie lubi czekać na odjazd zbyt długo. Jeśli kierowca mówi „odjazd o 10:00”, ale uzbiera skład wcześniej to jedzie od razu. Jeśli natomiast składu nie uzbiera, to będzie przeciągał minuta po minucie, aż w końcu jakiś zirytowany pasażer zagrozi rezygnacją z przejazdu. Przecież i tak płaci się po dotarciu do celu, więc nikt nie ma specjalnych sentymentów i może po prostu zdenerwować się, pokrzyczeć przy tym nerwowo i wyjść machając rękami z niezadowolenia. Dobry nawoływacz, to z pewnością klucz do sukcesu.
T podszedł do pierwszego lepszego, krzyczacego akurat „Kutaisi” i spytał o Mcchetę, na co ten natychmiast zareagował i praktycznie biegiem zaprowadził nas do marszrutki, w której były jeszcze puste miejsca. Co ciekawe, nasza marszrutka nie miała napisane na tabliczce „Kutaisi”, więc nawoływacz wskazał nam inną niż tą, którą chciał zapełnić. Pewnie jakąś z tego samego biznesu, albo może należącą do swojego przyjaciela lub kogoś z rodziny. T pouczył mnie, że jeśli tylko o coś zapytam, to zawsze mnie zaprowadzą i nie muszę się martwić o cenę, bo kierowcy marszrutek nie oszukują tak jak taksówkarze. Jest to czysty biznes, który opiera się na zaufaniu. Zresztą nie wyobrażam sobie, aby nie opierał się na zaufaniu… W większości przypadków chcąc gdzieś dojechać po prostu idzie się na dworzec z nadzieją, że będzie transport, jakiego szukamy i będzie on w standardowej, relatywnie niskiej cenie. Jakiś czas później dowiem się też bazując na własnym doświadczeniu, że zatrzymywana na drodze marszrutka zawsze się zatrzyma i rozciągnie się wzdłuż i wszerz, abym tylko się zmieścił. Nigdy nie zdarzyło mi się zawieść na tym specyficznym rodzaju transportu. Chcąc wydostać się z Tbilisi musimy jednak wiedzieć, że z Didube dojedziemy do północnej i zachodniej Gruzji, a aby jechać na wschód i na południe należy udać się na dworzec Ortachala, znajdujący się w południowo - wschodniej części miasta. Skrajne położenie tych dwóch dworców sprawia, że marszrutki nie pchają się przez centrum i unikają większych korków przy wyjeździe i wjeździe do miasta. Z Didube do Ortachala można też w miarę szybko dostać się metrem.
Didube nie jest tylko dworcem. Drugą jego rolą jest pełnienie funkcji bazaru, na którym można kupić artykuły podstawowej potrzeby i różne drobiazgi wątpliwej przydatności. Sprzedawcy prowadzą handel obnośny wymieniając głośno to, co noszą i często wchodząc do czekających marszrutek. Nikt jednak się nie narzuca podchodząc bezpośrednio do potencjalnego klienta. Oferty rzucane są „w powietrze” tylko raz i jeśli po kilku sekundach nikt z marszrutki się nie zainteresuje, to sprzedawca wychodzi i idzie dalej. Najczęściej sprzedawane są cytryny, słonecznik w kubeczkach (to jest tutaj chyba jakiś nałóg), chusteczki higieniczne, prasa, zabawki, słodycze i drożdżówki. Nie słyszałem, aby ktoś negocjował cenę, chyba w Gruzji nie ma takiego zwyczaju.
Tak bardzo chłonąłem ten kulturowy spektakl, pełny charakterystycznych gruzińskich emocji, że prawie nie zauważyłem kiedy nasza marszrutka ruszyła z miejsca i zaczęła mozolne przepychanie się w kierunku głównej drogi, co było opatrzone tak głośnymi wrzaskami kierowcy przez okno i szalejącym klaksonem, że trudno sobie to wyobrazić. Jednak najtrudniej jest przyjąć do siebie fakt, że ten chaos doskonale się sprawdza i wcale bym nie dał sobie ręki uciąć, że transport publiczny w Polsce jest lepszy. Rozkłady jazdy i uporządkowane perony nic nie dają, jeśli brakuje dobrej woli i wyczucia biznesu. W Gruzji nie ma rozkładów autobusów nie dlatego, że transport publiczny jest zacofany, ale dlatego, że poprostu nie ma takiej potrzeby i to się czuje już po kilku minutach pobytu na Didube.

niedziela, 30 stycznia 2011

15. Jak korzystać z metra w Tbilisi

Marszrutki do Mcchety, jak powiedział nam T odjeżdżają z dworca Didube, toteż musieliśmy się jakoś tam dostać. Stwierdziliśmy, że może warto wypróbować metro, bo nie możemy całego Tbilisi wzdłuż i wszerz zawsze pokonywać pieszo. Irina dała nam plan metra i nie jest chyba źle, bo ma tylko dwie linie, więc prawdopodobieństwo zgubienia się było nikłe. No to poszliśmy na stację metra Marjanishvili, do której z naszego hotelu było jakieś 5 minut na nogach. Pani w kasie kazała nam kupić magnetyczną kartę zbliżeniową, której wydanie trwało jakieś 30 sekund. Przy tej okazji nie mogę sobie odmówić wyśmiania wrocławskiej karty miejskiej, której wyrobienie niemal graniczy z cudem i trwa kilka tysięcy razy dłużej niż 30 sekund. No, w każdym razie kartę metra można sobie w tej kasie doładować dowolną ilością pieniędzy i przy każdym przejściu przez bramkę pobierane jest 50 tetri (0,50 lari = ok. 1 zł).
Na perony przeważnie zjeżdża się w dół na hmm.. co najmniej 50 metrów czyli dość głęboko. Wygląd większości stacji nie zmienił się chyba od czasów radzieckich, podobnie jak stan pociągów. Wszystkie oznaczenia kierunków i stacji jeśli już są, to tylko po gruzińsku, więc może to stanowić problem, jeśli nie umie się ich przeczytać. Z pomocą oczywiście przychodzą miejscowi, bo każdy zapytany chętnie pomoże, więc nie ma się co martwić. Wiedzieć należy jedynie dwie rzeczy, które ułatwią podróżowanie samotnym, nieumiejącym gruzińskiego cudzoziemcom. Po pierwsze metro ma dwie linie: Achmetelis – Varketili oraz Sarbutelo. Linie te krzyżują się na stacji, która nazywa się Wagzlis Moedani (tam, gdzie znajduje się kolejowy dworzec główny). Z linii Sarbutelo prawie w ogóle nie trzeba korzystać, bo najważniejsze miejsca w mieście z punktu widzenia turystycznego i komunikacyjnego znajdują się przy linii Achmetelis – Varketili. Drugą rzeczą, jaką trzeba wiedzieć to komunikat o następnej stacji wygłaszany w wagonie. Brzmi on „Garebi igedeba, szendegi sadguri [Nazwa następnej stacji]” i jest nadawany zawsze po zamknięciu drzwi. Dzięki temu podróż metrem jest naprawdę prosta, wiadomo jaka będzie następna stacja i nawet jak okaże się w ten sposób, że pomyliliśmy kierunki, to można wysiąść i zmienić pociąg. Jeżdżą one naprawdę bardzo często, ale uwaga tylko w godzinach 6:00 – 1:00. Trzeba też uważać w czasie wsiadania do wagonów. Nie ma tam czegoś takiego jak wstrzymanie zamykania drzwi jeśli coś z wagonu wystaje, a tunele metra są bardzo wąskie. Kiedyś, jak byłem już sam, to w metrze przejechałem kilkaset metrów z wystającą nogą i troje ludzi mnie wciągało, przy czym gdy dwóch otwierało ręcznie drzwi, to jeden mnie trzymał, żebym nie poleciał czasami w drugą stronę. Masakra. Nie polecam więc wbiegania do pociągu w ostatniej chwili, bo zaraz i tak będzie następny, a w związku z tym szkoda sobie urywać nogę lub połamać kręgosłup z powodu zahaczenia się plecakiem o wystający ostry element tunelu. To, co jest też charakterystyczne w metrze w Tbilisi to zapach zgniłych jajek w niektórych tunelach. Początkowo myślałem, że jest to związane z jakimiś wyciekami z kanalizacji, ale później ktoś powiedział mi, ze zapach bierze się z naturalnie występujących pod miastem siarkowych wód mineralnych. Nie wszystko złoto, co się świeci i nie wszystko ściekiem, co śmierdzi :).
Ogólnie metro jest jedynym środkiem masowego transportu po mieście, jakim może podróżować dosłownie każdy. Jest proste w obsłudze, nie da się w nim zgubić, są tylko dwa kierunki jazdy i dotrzeć nim można prawie wszędzie, gdyż Tbilisi jest miastem wąskim i długim. Czyli nie ma się co bać tylko wsiadać do pociągu!

14. Międzynarodówka u Iriny

Jeśli ktoś myślał, że po nieprzespanej nocy w samolocie, czuwaniu na lotnisku i po ośmiogodzinnym włóczeniu się po Tbilisi po prostu pójdziemy spać, to był w ogromnym błędzie. Pierwszy dzień w Gruzji, tak bardzo obfitujący w kulturowe nowości, cieszące wzrok zabytki i pozytywnie dręczące zapachy nie mógł po prostu zwyczajnie się zakończyć smacznym chrapaniem. Międzynarodowe polsko – angielsko – irańskie towarzystwo, jakie zamieszkało w piętnastoosobowym pokoju u Iriny sprzyjało urządzeniu o 20:00 wieczornej integracji, na którą przyszedł również T z wyśmienitym winem produkcji swojego wujka. Było naprawdę bardzo miło i wesoło. Takie międzynarodowe spotkania są bardzo ciekawe, bo prawie do każdej sprawy znajdzie się przynajmniej jedna osoba z całkowicie odmiennym podejściem, co bardzo kształci i uczy tolerancji. Myślę sobie, że gdyby więcej ludzi podróżowało, to nie byłoby na świecie wojen. Jeśli ktoś poznał różne kultury i naprawdę starał się je zrozumieć, to nie mógłby potem chcieć ich zniszczyć. Hitler pewnie nosa nie wyściubił poza Austrię, Szwajcarię i Niemcy. Siła świata tkwi w jego różnorodności i dzisiaj, kiedy stara się nam narzucać globalną jednolitość musimy się temu przeciwstawiać z tak wielkim zapałem, jak nigdy wcześniej.
U Iriny był taki jeden Mohamed, który stał się pierwszym z Irańczyków, których potem poznałem. Ogólnie Irańczycy są bardzo przyjacielskimi ludźmi i wcale nie wysadzają się w powietrze przy każdej możliwej okazji. Nie chodzą też śmiesznie ubrani i nie razi ich widok niezapakowanych po uszy kobiet. Jak mówi Mohamed, ich życie w Iranie nie należy do łatwych, ale nie są do niczego zmuszani i mają prawo tworzyć takie społeczeństwo, jakie się im podoba. Są co prawda różnego typu ograniczenia, z którymi nie jest łatwo, ale mimo wszystko są szczęśliwi. Kobiety mają tylko niepotrzebnie dużo cierpienia, ale podobno nie każdy Irańczyk się z tym zgadza, wręcz przeciwnie, większość tego nie akceptuje. Mohamed bardzo dużo podróżuje i właściwie na każdym kroku musi się tłumaczyć z tego, jak na arenie międzynarodowej postrzegany jest Iran. Jest mu trochę ciężko z tym, że ma problemy przy przekraczaniu niektórych granic państwowych, ale stara się zostawiać po sobie dobre wrażenie, aby poprawić wizerunek swojego kraju i jego mieszkańców. Przyznam się, że nawet dobrze mu to wychodzi.
Peter, Anglik z którym włóczyliśmy się po mieście okazał się też mieć bardzo interesujące życie, bo 3 lata temu pożegnał swoich rodziców w Manchesterze i tak po prostu ruszył sobie w świat. Anglikom jest strasznie łatwo, bo gdziekolwiek by nie zawędrowali to zawsze znajdą pracę jako nauczyciele swojego globalnego języka. I tak Peter pomieszkiwał sobie w różnych miejscach świata, między innymi kilka miesięcy w Chinach, Rosji i Turcji, a obecnie pracuje i mieszka w Ammanie - stolicy Jordanii. Do Gruzji wpadł sobie tak dla frajdy. O pierwszej nad ranem w schronisku pojawił się też Japończyk (ten, o którym wcześniej pisałem, że przeraża mnie swoim spojrzeniem). Jak stanął w drzwiach, uśmiechnął się nienaturalnym uśmiechem od ucha do ucha i spojrzał na nas oczami, z których właściwie zostały już tylko wąskie kreseczki to wszyscy zorientowaliśmy się, że miał bardzo wesoły wieczór. Nie przerażał mnie już spojrzeniem, bo wyglądał jakby nie umiał rozchylić powiek, no ale chyba doskonale widział. Z ochotą się do nas przysiadł, jednak niestety nic o nim się nie dowiedziałem, bo nie umiał, lub nie chciał używać języka angielskiego, co w ogóle nie przeszkadzało mu w uczestniczeniu w dyskusji. Robiło się strasznie wesoło, jak nagle w angielskojęzyczną dyskusję włączał się Japończyk i z pełną powagą mówił coś po swojemu bogato przy tym machając rękami. Co ciekawe, Pepsi, którą mieliśmy powodowała u niego jeszcze większe upojenie.
Około 3 nad ranem postanowiliśmy jednak iść spać, bo na drugi dzień, razem z Barkiem, Natalią i Peterem mieliśmy jechać do starej gruzińskiej stolicy Mcchety, co wymagało od nas, abyśmy o 9 rano wstawili się w umówionym miejscu na spotkanie z T. Przy dziwnych dźwiękach śpiewanej cicho japońskiej piosenki urwał mi się film i tak zakończył się dzień pierwszy.

czwartek, 27 stycznia 2011

13. Przerażająca komunikacja miejska i góra Mtacminda

Po krótkim odpoczynku w Mc i wypiciu orzeźwiającej, zimnej coli postanowiliśmy ruszyć dalej poznawać Tbilisi. T zapytał nas, co chcemy jeszcze dzisiaj zobaczyć. Stwierdziliśmy, że chcemy dostać się na górę, na której znajduje się ta wysoka wieża telewizyjna, bo pewnie musi być stamtąd wspaniały widok na miasto. Nie bylibyśmy w stanie pokonać tak dużej odległości pod górę na nogach, więc T zaproponował autobus. W sumie to nawet fajnie, perspektywa skorzystania z przerażającej komunikacji miejskiej brzmiała zachęcająco. A dlaczego przerażającej? Komunikacja autobusowa w Tbilisi dzieli się na dwa rodzaje. Pierwszy, stanowi przedsiębiorstwo publiczne, które posiada duże, standardowe autobusy. Drugim rodzajem są prywatne busiki zwane tutaj marszrutkami. Oba rodzaje transportu łączy zupełny brak rozkładów jazdy i w większości umowne, nieoznaczone przystanki. Autobusy i marszrutki są natomiast oznaczone. Czasami jest to numerek, ale w większości wykaligrafowany makaronowymi znaczkami opis trasy, lub miejsce przeznaczenia. Zastanawiające jest to, po co w ogóle oznaczać numerkami autobusy, skoro nigdzie nie są wypisane i nie można sprawdzić dokąd jadą? Zresztą opis trasy po gruzińsku też jest nieprzydatny, bo niby umiem go przeczytać, ale nie wtedy, gdy autobus pędzi z prędkością światła i mam kilka sekund na podjęcie decyzji czy wystawić rękę z podniesionym kciukiem czy też nie. Na szczęście T wiedział doskonale, który autobus zatrzymać. Bilet w komunikacji publicznej kosztuje 40 tetri (0,40 lari = około 0,80 zł) i można go kupić w autobusie wrzucając do automatu drobniaki lub (uwaga) przykładając zbliżeniową kartę miejską VISA. Szok. W marszrutkach cenę rzuca kierowca i w granicach miasta jest ona podobna. Różnica polega na tym, że płaci się przy wychodzeniu z marszrutki, a zatrzyma się ona tam gdzie chcemy jeśli tylko zawołamy do kierowcy „gaczere” co chyba oznacza „wysiadam” albo „stój”. Jeśli mu nie zawołamy, to jest duża szansa, że nie zatrzyma się w ogóle, więc lepiej być czujnym. Moja pierwsza podróż miejskim autobusem i miejską marszrutką została „obsłużona” przez T, więc obserwowałem bacznie wszystko, co robi i dziwiłem się samemu sobie, że tak prosta czynność jak jazda autobusem może być dla mnie czymś, czego muszę się uczyć. Ale w Gruzji jeszcze wiele rzeczy mnie zdziwi, więc warto było zacząć się do tego przyzwyczajać już od pierwszego dnia.
Dość szybko dojechaliśmy na szczyt góry, która jak wytłumaczył T nosi nazwę Mtacminda, co oznacza „Święta Góra”. Szczyt wznosi się na wysokość około 800 m.n.p.m i jest na tyle rozległy, że poza imponującą wieżą telewizyjną zmieścił się tam dość spory park rozrywki z zachęcającym diabelskim młynem. Park wygląda na nowy i jest utrzymany w bardzo dobrym stanie, z alejkami, po których aż miło było spacerować mijając fontanny i rzeźby. Oczywiście skorzystaliśmy też z diabelskiego młyna, co kosztowało nas grosze i oferowało w zamian piękny widok na całe Tbilisi i okolice. Miasto jest naprawdę bardzo duże i ciągnie się wzdłuż Kury, bo okoliczne wzgórza wydają się złośliwie ograniczać rozwój budownictwa w innych kierunkach. Na zboczu Mtacmindy jest też kościół świętego Dawida, którego nie zwiedziliśmy, ale T mówił, że to jest ważne miejsce, bo pochowano tam wielu sławnych Gruzinów w tym matkę Stalina. Swoją drogą ciekawe po co tak dużym wyróżnieniem obdarzać matkę zbrodniarza, niezależnie od tego jaką osobą była. Z kościołem wiąże się też taka legenda, że jeśli kobieta zamoczy kamień w pobliskim źródełku i uda się jej przykleić go do ściany kościoła, to spełni się jej życzenie.
Niestety zmęczenie szybko dało się nam we znaki, więc postanowiliśmy powoli wracać do hostelu. W sumie minął prawie cały dzień i nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiła się 18:00. T pojechał naszym autobusem, aby pokazać nam gdzie mamy wysiąść i jakoś trafiliśmy z powrotem na ulicę Ninoshvili.

środa, 26 stycznia 2011

12. Na spotkanie z T.

     Przed wyjazdem z Polski przez facebooka poznałem T. Napisałem do kilkudziesięciu losowych osób z Tbilisi, aby przed wyjazdem poznać kogoś, kto pokaże mi miasto. Wielu odpisało, ale tylko T wzbudził moje zaufanie i w dodatku jako jedyny płynnie porozumiewał się po angielsku, co znacznie ułatwiało mi rozmowę. Nie zdradzam pełnego imienia, ze względu na jego prośbę, abym ograniczył się do jednej literki, którą akurat lubi. Prośba ta jest tym bardziej istotna, że T ma niepopularne poglądy, które chciałbym kiedyś tu przedstawić, a to mogłoby skomplikować mu życie. Wszyscy, którzy znacie T, nie ujawniajcie proszę jego pełnych danych. To, co T mówi, jest niezwykle przemyślane i dojrzałe jak na 18 letniego chłopaka i pozwoliło mi spojrzeć na wiele spraw w Gruzji z perspektywy innej niż oglądana w telewizji. Zachęcił mnie też, do podejmowania prób konfrontowania z gruzińską rzeczywistością informacji, jakimi karmią nas polskie media. Próby te podejmowałem prawie przy każdej rozmowie z miejscowymi i okazało się, że pomimo jednolitych informacji dochodzących z tego kraju nie wszyscy w Gruzji myślą tak samo. Zresztą dlaczego mieliby? Ile ludzi, tyle poglądów, więc jeśli słuchacie reportaży prezentujących tylko jeden punkt widzenia, to musi to być manipulacja. Właśnie dlatego nie mam telewizora. No nieważne… Piszę o T akurat teraz, bo pierwszego dnia umówiliśmy się na mieście, więc zabrałem moich nowych znajomych i poszliśmy na umówione miejsce spotkania - pod McDonaldem, a gdzieżby inaczej.
     Poszukiwania McDonalda nie były trudne, bo chyba jest jeden, ale musieliśmy przejść na nogach od Metechi do Placu Swobody i przez całą aleję Rustaveli, co jest dość długą trasą i zajęło nam około 40 minut. Celowo nie skorzystaliśmy z transportu publicznego, bo trochę nas przerażał, ale o tym jeszcze kiedyś napiszę. Piesza wycieczka przez stare miasto okazała się wyjątkowo przyjemna. Charakterystyczną zabudową tej części Tbilisi są pięknie odnowione, niskie, kolorowe budynki z długimi balkonami dookoła i dachami z czerwonej dachówki. Balkony te są albo otwarte, albo zabudowane oknami i przeważnie „wystają” na zewnątrz budynku. Uroku dodaje ukształtowanie terenu, gdyż w tym rejonie miasto wspina się na wzgórze w kierunku górującej nad wszystkim twierdzy Narikala i aluminiowej Matki Gruzji. Będąc w tej okolicy zwiedziliśmy śliczną katedrę Sioni, która swoją historię rozpoczęła w VI wieku. W szóstym wieku! Nie muszę chyba pisać, na jakim etapie rozwoju znajdowały się wtedy ziemie obecnie należące do Polski i co Słowianie wtedy w ogóle wiedzieli o Chrześcijaństwie. Sioni, jak większość wszystkiego co znajduje się w Gruzji była tyle razy palona i plądrowana przez najeźdźców, że trudno chyba określić z jakiego okresu pochodzi obecny budynek. Ale bardzo mi się podoba skromna dostojność tego miejsca i na pewno będąc w Tbilisi trzeba tam się udać.
Idąc wąskimi ulicami na południe doszliśmy do Placu Swobody (Tavisuplebis Moedani), od którego wychodzi główna, reprezentacyjna ulica miasta – Rustaveli. Od tego placu miasto zaczyna wyglądać bardziej „europejsko” z wielkimi, bardzo ładnymi gmachami architektonicznie wyglądającymi na XVIII – XIX wiek. Na środku Placu Swobody znajduje się wysoka kolumna, na szczycie której patron Gruzji – pozłacany święty Jerzy zabija złotego smoka. Idąc dalej ulicą Rustaveli ma się wrażenie, że to już nie jest Tbilisi. Asfalt stał się idealnie równy, bez dziur, chodniki zrobiły się szerokie, pojawiły się ładnie przystrzyżone drzewka, tryskające wodą fontanny i ławeczki, na których można odpocząć. Gdyby nie brak przejść dla pieszych (są może ze dwa przejścia podziemne) i charakterystyczny gruziński gwar uliczny, to naprawdę można byłoby pomyśleć, że jest się w innym kraju. Bo tak naprawdę Rustaveli jest kłamstwem. Wyremontowane gmachy teatrów i budynków rządowych, pięknie wykończone hotele i bogate sklepy wydają się nie pasować do tego, co widzieliśmy wcześniej. Nie minęły przecież nawet dwie godziny od naszego pobytu w biednej, lewobrzeżnej części miasta, gdzie wszystko się sypie. Nie chcę tutaj stwierdzać, że nie powinno być Rustaveli w biednej Gruzji, chciałem tylko zwrócić uwagę na pojawiające się wyraźne urbanistyczne sprzeczności. Wyjątkowo ciekawymi miejscami na Rustaveli jest znany nam z telewizji budynek parlamentu z charakterystycznymi wysokimi kolumnami, naprzeciwko którego znajduje się urokliwy kościółek Kaszweti. Oczywiście niezrównanie wyjątkowy w swojej majestatycznej prostocie. Zacząłem już powoli uznawać za standard uderzającą pięknem skromność w gruzińskim budownictwie sakralnym.
Idąc dalej ulicą Rustaveli w jakiś sposób dowlekliśmy się na Plac Republiki, gdzie znajduje się McDonalds i mieliśmy już całkowicie dość poruszania nogami. Spóźniliśmy się 15 minut, ale T na szczęście na nas czekał. Od tej pory wszystko w Tbilisi stało się o wiele, wiele łatwiejsze...

wtorek, 25 stycznia 2011

11. Katedra Sameba i Metechi

     Zaraz po opuszczeniu okolic pałacu prezydenckiego wdrapaliśmy się wyżej, aby dojść do Katedry Sameba. Zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Pomimo, że jest monumentalna, to w wyglądzie wydaje się być lekka, a drobne proste w formie detale architektoniczne dodają jej niespotykanej subtelności. Dookoła jest otoczona murem, tak jak większość kościołów w Gruzji, a przestrzeń pomiędzy murem i budynkiem jest bardzo ładnie zagospodarowana kostka brukową, sadzawkami, fontannami i zielenią. Wnętrze jest proste, bez zbytniego przepychu i kiczowatych detali, jednak to nie przeszkadza w nabraniu szacunku do miejsca. To, co zaskoczyło mnie po wejściu to brak ławek i głównego ołtarza. Na środku znajduje się tron, pewnie dla duchownego odprawiającego nabożeństwo. Na ścianach i filarach są obrazy, które chyba mają tutaj bardzo duże znaczenie i są otaczane wyjątkową czcią. Ludzie modlą się właśnie przed nimi i zapalają długie cienkie świeczuszki, na znak „czegoś”, o co postanowiłem zapytać kiedyś jednego z miejscowych. W ogóle muszę spytać kogoś o ich wiarę, bo gruziński Kościół jest autokefaliczny czyli posiada własne niezależne władze. Rozbudziło to moją ogromną ciekawość, bo w sumie większość zabytków, jakie pewnie zobaczę to będą właśnie zabytki sakralne. Muszę więc rozumieć mniej więcej dlaczego wyglądają tak, a nie inaczej i w jaki sposób stały się z wyglądu twierdzami. Chodząc po Tbilisi nie spotkałem żadnego nowo wybudowanego kościoła, więc pewnie nie ma w Gruzji mody na nadmierną ilość parafii. Widziałem za to obok kościołów gruzińskich zabytkowy meczet, starą synagogę i kościół rzymskokatolicki. Wszystko zostało wybudowane o wiele wcześniej, niż w zachodniej Europie zaczęto w ogóle mówić o tolerancji wyznaniowej. Fakt istnienia tych dobrze zachowanych budowli świadczy o tym, że jednak gdzieś na świecie dało się obok siebie tworzyć wspólnoty religijne rożnych wyznań bez rozlewu krwi i wzajemnego wyniszczania się.
     Po ostatnim spojrzeniu na katedrę Samebę udaliśmy się w dół, w kierunku rzeki Kury, ale bardziej na południe, co doprowadziło nas do pięknie położonej na urwisku świątyni Matki Boskiej Metechskiej. Metechi, bo tak inaczej nazywanej jest to miejsce, dosłownie wisi nad skalną przepaścią i z jednej strony przylega do małego, malowniczego ogrodu, a z drugiej do pomnika dawnego króla Wachtanga Gorgosała patrzącego z konia w stronę urwiska. Gdyby koń mógł zrobić choćby jeden krok, to król spadłby kilkanaście metrów w dół prosto do wody. Koń jednak na szczęście się nie rusza, a Wachtang Gorgosał zupełnie na luzie może sobie trzymać uniesioną w powitalnym geście prawą rękę. Nie byłbym sobą, gdybym ironicznie nie zauważył, że król patrzy prosto na monument Matki Gruzji znajdujący się po drugiej stronie miasta. Wszystko to wygląda, jakby król machał właśnie do błyszczącej i smukłej Matki Gruzji, która trzyma w jednej ręce ogromną miskę z winogronami, a w drugiej miecz i jest dobrze widoczna z tak dużej odległości tylko ze względu na swoje imponujące rozmiary.
     Postanowiłem wejść do środka świątyni. 
Metechi pomimo swojej dziesięciowiekowej historii wygląda tak, jakby wybudowano ją całkiem niedawno. Podejrzewam więc, że chyba nie jest to oryginalny budynek, lecz ostatnio odnowiony, czy też nawet odbudowany. Natalia nie została wpuszczona chyba ze względu na swój strój. W mojej opinii wyglądała na tyle odpowiednio, że nie znalazłem powodu, dla którego została zmierzona tak ciężkim wzrokiem innych kobiet, który zrozumieliśmy bez zbędnego tłumaczenia. W środku kończyło się nabożeństwo i właśnie wychodził jakiś bardzo ważny duchowny. Wszyscy pchali się do niego, aby dać się dotknąć, więc korzystając z okazji też się wystawiłem i akurat mi się udało. I to podwójnie bo dodatkowo duchowny kładąc mi ręce na głowie coś do mnie powiedział po gruzińsku. Był to chyba akt błogosławieństwa, co mnie niezmiernie uradowało. Bóg przecież jest chyba jeden, więc nie ma znaczenia jaki duchowny mnie błogosławi. Ważne, że dobrze mi życzy i odwołuje się do Boga. Mam tylko nadzieję, że nie popełniłem w rozumieniu gruzińskiej wiary jakiegoś świętokradztwa, bo obrażanie miejscowych wierzeń było chyba ostatnią rzeczą, jakiej bym chciał. Po zakończeniu procesji duchowny poszedł (Uwaga! Na nogach, nie samochodem) a my udaliśmy się na prawą stronę Kury aby zobaczyć stare centrum miasta.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

10. Jak się dogadać?

     W kontekście dogadywania się z policjantami warto wspomnieć o sposobach komunikacji z Gruzinami. Język gruziński brzmi jak język orków świata tolkienowskiego. Ma wiele spółgłosek, które wydają mi się być bardzo gardłowe. Nie potrafię dokładnie tego opisać, ale jest trochę charczenia, strzelania i ogólnie twardej, szorstkiej wymowy. Z tego co się dowiedziałem od localsów, samogłosek jest tylko pięć. Podejrzewam, że „a”, „e”, „i”, „o”, „u”, gdyż wszystkie udało mi się wykryć w słowach, które znam. Na pewno nie spotkałem się z „y”. Głoski, dla nas Polaków, są raczej proste w wymowie. Problemy miałem tylko z różnymi rodzajami „h” czy też „kh”. W ogóle nie potrafiłem wypowiedzieć ich inaczej. Mój nowy znajomy Anglik totalnie nie nadawał się do wypowiadania czegokolwiek po gruzińsku. Inni niesłowiańscy obcokrajowcy (zwłaszcza Azjaci) też raczej sobie nie radzili. Problemem na pewno są też słowa z kilkoma trudnymi samogłoskami pod rząd. Bardzo starałem się używać gruzińskiego w podstawowej komunikacji, bo w sumie to tak trochę głupio jechać do jakiegoś kraju i nie chcieć spróbować komunikować się w lokalnym języku. Osobiście uważam, że to, jak mówimy w jakiś sposób nas definiuje nie tylko jako społeczeństwo, ale też w sensie niektórych cech charakteru. Matematyczny i dokładny język niemiecki pasuje do Niemców tak samo dobrze jak skomplikowany i problematyczny język polski pasuje do Polaków. Myślę, że brak czasownika „być” w rosyjskim też ma jakieś znaczenie w sensie kulturowym. Chcąc dowiedzieć się czegoś o Gruzji nie można pomijać języka gruzińskiego, bo ocierałoby się to o totalną ignorancję. Jak słucham Gruzinów, to wydaje mi się jakby mieli mało czasu na wypowiadanie słów. Brzmi to jak szybkie, pojedyncze, mono- lub dwusylabowe dźwięki, z których na siłę jest ułożone zdanie. Samo brzmienie gruzińskiego ma jednak swój niesamowity urok i bardzo lubiłem wschłuchiwać się w rozmowy, których sens pozostawał dla mnie nieznany. Gruziński brzmi strasznie groźnie jeśli jest używany w czasie kłótni, ale te same słowa mogą być miłe dla ucha wypowiadane na spokojnie. Tym szorstkim językiem posługują się wyjątkowo dobrzy ludzie, z którymi już pierwszy kontakt prawie zawsze jest bardzo ciepły i życzliwy. Ale tak samo jak ich język mają tendencje do popadania w skrajności – albo są mili i uprzejmi, albo grubiańscy. Wydaje mi się, że nie ma niepotrzebnej pośredniej kokieterii, przez co ta komunikacja jest bardzo szczera i wyrazista. Wiem, że to co teraz piszę jest strasznie subiektywne, ale być może jest w tym wszystkim ziarno prawdy. 
     Do unikatowego w wymowie języka dochodzi zupełnie niesamowite pismo, które powstało prawdopodobnie w IV w. n.e. Jest niewiele narodów na świecie, których kultura stała na tak wysokim poziomie, aby w unikatowy sobie sposób zapisywały swój język. Gruzini mogli używać znaków greckich, łacińskich, czy też ormiańskich, jednak postanowili stworzyć własny alfabet, co zostało zlecone ormiańskiemu mnichowi Mesropowi Masztocowi. Według legendy, Mesrop, twórca pisma ormiańskiego wcale nie miał ochoty wymyślać znaków dla Gruzinów. Jednak bardzo nękali oni biednego mnicha i nie przestawali go zadręczać nawet w czasie, gdy jadł. Mesrop w końcu nie wytrzymał i zrzucił miskę z makaronem na ziemię mówiąc: „Oto wasze pismo. Dajcie mi już spokój”. Jest to tylko legenda, jednak jak spojrzymy na alfabet gruziński, to rzeczywiście przypomina on rozsypane spaghetti. Większość turystów, z którymi rozmawiałem twierdzi, że jest tak bardzo skomplikowany jak chiński. Jest to jednak jedna z większych bzdur, jakie można usłyszeć lub przeczytać na temat Gruzji. Pismo jest niesamowicie proste, gdyż głoski mają swoje bezpośrednie odpowiedniki w postaci znaków. Wystarczy tylko je zapamiętać. Nie ma wielkich i małych liter, co znacznie ułatwia sprawę. Decyzja o nauczeniu się czytania po gruzińsku była moją najlepszą decyzją jaką udało mi się podjąć przed wyjazdem. Umiejętność płynnego czytania nazw ulic, czy też miejscowości jest naprawdę niezwykle przydatna jak podróżuje się po tym kraju. Poza tym fakt, że umiałem czytać gruziński i potrafiłem wypowiedzieć kilka zdań w tym języku sprawiał, że miejscowi darzyli mnie szczerym uznaniem i sympatią. Gruzini są bardzo dumni z bogactwa swojego języka. Są jednak świadomi tego, że nie jest on łatwy dla obcokrajowców, dlatego nawet mierne próby używania gruzińskiego spotykają się z życzliwością i znacznie ułatwiają załatwienie czegokolwiek. Zawsze więc witałem się i zaczynałem rozmowę po gruzińsku nie tylko z powodu pewnych wymiernych korzyści, ale też z samego szacunku dla niesamowitego dorobku kulturalnego tego narodu. Dopiero po kilku wymienionych zdaniach przechodziłem na powszechnie znany rosyjski (a raczej w moim wydaniu polsko-migowo-rosyjski). Angielski zupełnie sobie darowałem, bo praktycznie z nikim w tym kraju nie można się w nim porozumieć. A tyle razy mi mówiono: „ucz się rosyjskiego” :)

czwartek, 20 stycznia 2011

9. Tbilisi - miasto szpiegów

Ostatnio w Gruzji panuje mania szpiegowania i aresztowania szpiegów. Jeszcze przed wyjazdem czytałem, że zdarzały się już aresztowania za szpiegostwo Rosjan i obywateli innych krajów. Nie przypuszczałem jednak, że może przytrafić mi się coś, co zmrozi mi troszkę krew w żyłach. Po tym jak jeszcze pierwszego dnia zaczęliśmy wspinać się w kierunku Sameby zostałem zatrzymany przez dwóch policjantów. Oczywiście nie używali języka angielskiego, który i tak powoli zaczął wydawać mi się totalnie nieprzydatny. Po gruzińsku, w niezbyt miłym tonie zaczęli mi coś mówić. Po tym zabrali mi aparat fotograficzny i zaczęli przeglądać moje zdjęcia. Czułem się dość nieprzyjemnie zatrzymany pierwszego dnia przez policję za nie wiadomo co. Powiedziałem do nich jedno z niewielu zdań gruzińskich, jakie znałem, czyli „Jestem Polakiem i nie rozumiem po Gruzińsku” (co dość ciekawie brzmi: me poloneli war, wer gawige qartuli"). Pokazałem też paszport. Odniosłem wrażenie, że po tym atmosfera trochę się rozluźniła, a policjanci przypomnieli sobie nawet, że uczyli się kiedyś rosyjskiego. Otrzymałem polecenie usunięcia części zdjęć, gdyż znajdowało się na nich bezpośrednie otoczenie pałacu prezydenckiego, a takich zdjęć w Gruzji robić podobno nie wolno. Ich wywożenie z kraju wskazuje na działalność szpiegowską. To nic, że zgodnie z zasadą powszechnej dezinformacji nie było żadnych oznaczeń typu „zakaz fotografowania”. Nie było nawet żadnej tabliczki z makaronowym pismem gruzińskim, która potencjalnie zawierałaby taką informację. Usunąłem więc wszystkie podejrzane zdjęcia, z postanowieniem, że i tak zrobię je innego dnia. Zrobiłem. Sam pałac prezydencki jest budynkiem bardzo ładnym, ale nie można mu się przyjrzeć z bliska. Jest otoczony kamiennym murem, przed którym znajduje się dość sporo uzbrojonej policji. Każda próba zatrzymania się na chwilę kończy się popędzaniem i wrogimi spojrzeniami. Trzymając aparat w ręce czułem się jakbym trzymał co najmniej granatnik. Trzeba się więc było w miarę szybko zmywać. Nie wiem, co o swoim bezpieczeństwie myśli prezydent Gruzji, ale jego siedziba z wyglądu bardziej pasuje do nielubianego dyktatora, niż wybranego w wolnych wyborach szefa demokratycznego kraju, jakim niewątpliwie jest Michaił Saakaszwili. W czasie, gdy byłem w Gruzji, gruzińskie służby bezpieczeństwa aresztowały za szpiegostwo 20 osób. Wszyscy byli pracownikami lub współpracownikami gruzińskiego wywiadu. 3 dni po moim wylocie z Tbilisi, aresztowano kolejnych 13 osób, w tym 4 Rosjan. Cieszę się, że mimo wszystko nie podniosłem tej statystyki, ale ciekawi mnie, czy wywiozłem z kraju coś, co jest dowodem na moją rzekomą współpracę z rosyjskim KGB. Oczywiście nie licząc pewnych zdjęć, które wywiozłem z premedytacją ;)

8. Tbilisi - Kura ;)

Po skromnym śniadaniu postanowiliśmy z Bartkiem i Natalią ruszyć na miasto. Pomimo całej nieprzespanej nocy ani przez moment nie wpadł nam do głowy pomysł, aby się zdrzemnąć. Ruszyliśmy więc przed siebie. Dołączył się do nas Peter – Anglik poznany u Iriny. Okazał się być całkiem w porządku i w dodatku miał swoją ciekawą historię życiową, o której może kiedyś napiszę. Po kilku minutach dotarliśmy do rzeki. Przez Tbilisi płynie rzeka Kura, którą miejscowi nazywają Mtkwari. Jest to bardziej ściek, niż rzeka dzielący miasto na dwie części. Jest taka legenda, która mówi, że kiedyś ktoś postanowił wykąpać się w rzece Kurze – Mtkwari i przeżył nie doznając większych obrażeń. Nad prawobrzeżną częścią wznosi się góra uwieńczona bardzo wysoką wieżą telewizyjną i parkiem rozrywki, trochę niżej pozostałości zamku z monumentem Matki Gruzji. Nad częścią lewą góruje największy kościół Zakaukazia – Katedra Sameba oraz pięknie wyremontowany Pałac Prezydencki. Oba budynki znajdują się na wzniesieniu schodzącym do Kury bardzo stromym, praktycznie pionowym, skalistym urwiskiem wysokim na mniej więcej 40 metrów. Bardzo pięknie to wszystko wygląda z bulwaru wzdłuż rzeki. W bezpośrednim sąsiedztwie Kury nasz chodnik nagle się urwał, więc zostaliśmy zmuszeni do przejścia przez czteropasmówkę. Horror. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przeżegnałem się tak wiele razy. Po drugiej stronie czteropasmówki chodnik za jakiś czas również się skończył, co zmusiło nas do ponownego przejścia przez drogę. Miasto wyraźnie nas testuje... Idąc dalej wzdłuż rzeki dotarliśmy do pchlego targu, na którym można było kupić dosłownie wszystko. Kryształy, radzieckie gry elektroniczne, odznaczenia wojskowe wszystkich armii świata, części do aparatów fotograficznych, młynki do kawy, socjalistyczne wypociny literackie kilku myślicieli, portrety Stalina, noże, części do karabinów, amunicję (?!), rogi do picia wina… No dosłownie wszystko o czym bym pomyślał byłbym w stanie tam znaleźć. Pchli targ nie posiadał straganów. Ludzie handlowali towarem rozłożonym na kocach na ziemi. Wiele pseudo-stoisk wyglądało tak, jakby było przygotowanych do zwinięcia się w 15 sekund. Zupełnie mnie to nie dziwiło spoglądając na ich zawartość. Po przejściu targu postanowiliśmy nie poruszać się dalej wzdłuż rzeki, lecz po jej lewej stronie rozpocząć wspinaczkę na urwisko, w kierunku katedry Sameby.

środa, 19 stycznia 2011

7. Tbilisi - Dom Iriny Djaparidze

Dotarliśmy jakoś na ulicę Ninoshvili 19b/3. To tutaj miał mieścić się hostel, w którym miałem zarezerwowaną jedyną noc na cały wyjazd. Miejscówa z wyglądu raczej słaba… Na ulicy jest biednie, domki wzdłuż Ninoshvili czasy świetności mają raczej za sobą. Ludzie, których mijaliśmy nie wyglądali na bogatych. Ale pięknie było móc popatrzyć na bawiące się dzieci. Wyobraźcie sobie, że niektóre miały piłkę i grały nią, inne bawiły się w gruzińską wersję „masz go”. Tak jak kiedyś my, obecnie członkowie zinformatyzowanego, lekko niepełnosprawnego fizycznie społeczeństwa. Dzieci wyglądały na takie, które nie mają komputerów i wyglądały na bardzo szczęśliwe. Podeszliśmy pod żelazną, przymkniętą bramę. Nie było żadnego oznaczenia, że mieści się tutaj jakiś hostel, ale na zardzewiałym metalu sprayem napisano „Ninoshvili 19b/3”. Weszliśmy do środka wielkiego domu, którego drzwi strzegą marmurowe, sypiące się, ale wciąż dumne Lwy. Wbrew pozorom na starej klatce schodowej nie śmierdziało, wręcz przeciwnie, było bardzo świeżo. Pukaliśmy do wszystkich drzwi na każdym piętrze, ale nikt nam nie otworzył. Być może pora jest nieprzyzwoita? Spojrzałem na komórkę, na której zegar wskazywał 8:30. Wyszliśmy zawiedzeni. Co będzie teraz? Postaliśmy chwilkę przed domem i już mieliśmy opuścić posesję, gdy z okna na samej górze usłyszeliśmy „Welcome! Come in!”. Wdrapaliśmy się z powrotem z plecakami na drugie piętro, gdzie wcześniej zamknięte jedyne drzwi stały teraz otworem, a w niewielkim przedsionku powitała nas Irina, właścicielka interesu. Już od samego spojrzenia na tą kobietę wiedziałem, że jest niesamowicie przyjacielsko nastawiona do całego świata. Otrzymaliśmy polecenie, aby czuć się jak u siebie w domu. Irina też tutaj mieszka i jej dom jest teraz naszym domem tak długo, jak będziemy chcieli. Salon w mieszkaniu jest niesamowity. Na ścianach wiszą flagi z kilkudziesięciu różnych krajów, na środku jest przytulnie wyglądająca sofa, dwa fotele, na których chętnie bym sobie usiadł, stolik, telewizor, i mnóstwo ciekawych przedmiotów z różnych stron świata. Na komodzie w centralnym miejscu dojrzałem oprawioną w ramkę fotografię Lecha i Marii Kaczyńskich… Całe mieszkanie jest bardzo duże, ale przytulne i utrzymane w czystości. Irina zaprowadziła nas do sali, w której było około 15 łóżek. Mogliśmy sobie wybrać wszystkie poza trzema, które były już zajęte. Jedno, przez arabsko wyglądającego gościa po trzydziestce, drugie, przez Japończyka, który mnie przerażał swoim spojrzeniem a trzecie przez młodego, łysiejącego europejczyka. Chcieliśmy zapłacić, ale Irina odmówiła przyjęcia pieniędzy mówiąc, że nie dzisiaj i zamiast tego zaprowadziła nas do kuchni, gdzie dostaliśmy gorącą herbatę. To właśnie Irina kilka dni później powiedziała mi, że gościnność gruzińska nie jest na sprzedaż, że gdyby była bogata, to dalej prowadziłaby swój dom, tyle że za darmo. Nigdy nie upomina się o pieniądze, liczy na ludzką uczciwość i woli jak zostaną gdzieś w kopercie na komodzie, bo wtedy nie musi ich brać od swojego gościa do ręki. Irina ufa ludziom i podobno nigdy się nie zawiodła. To właśnie Irina uczyniła moja podróż tańszą i lepszą, wskazała mi najlepsze restauracje w całym kraju, dala adresy najtańszych miejsc noclegowych u swoich przyjaciół w różnych miastach Gruzji i nawet Armenii. Zadzwoniła do tych ludzi mówiąc, że posyła im gościa, któremu można zaoferować niższą cenę. Zawsze była faktycznie niska. Będąc w Tbilisi, nie można nie nocować u Iriny. Nie można opuścić miasta, jeśli się jej nie pozna.

wtorek, 18 stycznia 2011

6. Tbilisi - miasto w ruchu

To, czego nie da się od razu nie zauważyć w Tbilisi, to dość specyficzne zasady ruchu drogowego, a raczej ich brak lub nagminne nieprzestrzeganie. Przejścia dla pieszych można spotkać bardzo rzadko, a i tak nie są raczej respektowane ani przez kierowców, ani przez pieszych. Przez ulice trzeba się przepychać dosłownie pomiędzy pędzącymi samochodami, często utykając na jakiś czas pomiędzy pasami. Żaden kierowca się nie zatrzyma i żaden z pieszych nawet tego nie oczekuje. Koszmar :). Ruch samochodów jest chaotyczny. Wymuszenia pierwszeństwa, przekraczanie prędkości (zresztą nie widziałem nigdzie ograniczeń), zmiana pasów i skręcanie bez kierunkowskazu, a nawet jazda pod prąd są nagminne. Każdy manewr na drodze, łącznie z wymijaniem pieszego, jest za to poprzedzony klaksonem. Nie trudno sobie więc wyobrazić jakie to wszystko jest głośne. Natalia określiła to mianem „konkurs na najgłośniejszy klakson”. Strasznie dużo jest emocji i energii w tym gruzińskim ruchu ulicznym. Ciekawe jest też zachowanie policji. Radiowóz często wjeżdża na środek skrzyżowania, po czym jeden z policjantów wychodzi z megafonem (albo wychyla się przez okno) i wrzeszczy coś po gruzińsku. Robi to bardzo głośno, ale i tak wątpię, czy ktoś go słyszy. Jeśli coś komuś się może stać w tym kraju, to właśnie wypadek na drodze. Chodniki również są tłoczne. Na każdym kroku można spotkać kogoś, kto coś sprzedaje lub świadczy jakieś usługi. Częsta jest usługa ważenia. Można za niewielką opłatę wejść na wagę i się zważyć. Zastanawiam się, na ile taka usługa rzeczywiście jest potrzebna? Być może samo jej świadczenie, czy też z niej korzystanie jest swego rodzaju celebracją, teoretycznie niepotrzebną czynnością o jakimś znaczeniu kulturowym. Nie wierzę, żeby Gruzini nie mieli w domu wag... A nawet jeśli nie mają, to po co ktoś miałby potrzebować zważyć się na ulicy? Są też babcie sprzedające słonecznik w plastikowych kubeczkach, chusteczki higieniczne, kantory walut, obnośne pieczywo, owoce i wiele, wiele innych. Oprócz ulicznych usług są też małe kioski z takimi atrakcjami jak golenie, krawiectwo, szewstwo… Coś, czego w Polsce już nie ma. Tworzy to dość specyficzny klimat lewobrzeżnej, chyba biedniejszej części Tbilisi.  Ludzie wydają się być zabiegani, zajęci, ale jednak mają na wszystko czas. Dosłownie każdy mijany człowiek się zatrzyma, jeśli powiemy mu po gruzińsku "dzień dobry". Znajdzie czas, aby przystanąć na moment, uśmiechnąć i wysłuchać naszej prośby o wskazanie drogi. Często nie kończy się to pokazaniem kierunku, ale podprowadzeniem kawałek, czy chociaż dyskusją na temat "skąd jesteś" i "co tutaj robisz". Tbilisi jest pełne energii i wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka pośpiechu, ale każdy ma tutaj wolną chwilę, zwłaszcza, jeśli jest to chwila poświęcana drugiemu człowiekowi. Czuje się tu dziwnie bezpiecznie, już w pierwszych minutach na ulicy mam świadomość, że zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce mi pomóc. W Polsce tego nie ma. A może to tylko takie wrażenie...

5. Pierwsze wrażenia

Lot upłynął raczej ciężko, bo przez całe trzy i pół godziny okropnie trzęsło i nie dało się spać. Poza tym załoga po kolacji zapomniała nam przygasić światło i zrobiła to dopiero dwie godziny później już prawie pod koniec lotu, kiedy nie było to już potrzebne. Widoków pięknie oświetlonej powierzchni Ziemi też nie doświadczyłem ze względu na gęstą mgłę dookoła samolotu przez większość lotu. Dopiero podchodząc do lądowania w Tbilisi dało się zobaczyć raczej skąpo w porównaniu do Warszawy oświetlone miasto. Wylądowaliśmy zgodnie z planem, co nie cieszyło mnie za bardzo, gdyż wolałem spędzać czas w samolocie niż w poczekalni lotniska. No ale uśmiech nie schodził mi z twarzy, bo przecież zacząłem realizowanie swojego marzenia i wszystko miało być wspaniałe i niezapomniane. Pierwszy oddech po wyjściu z samolotu utwierdził mnie w przekonaniu, że rękawiczki są jedynie niepotrzebnym bagażem. Było około 15 stopni Celsjusza, co jak na październikową noc było dla mnie zjawiskiem dość nietypowym. Powietrze było też czyste i orzeźwiające, jak w górach, a padająca lekka mżawka stanowiła przyjemny dodatek. Dość sporo ludzi postanowiło taksówkami udać się do miasta, ale my byliśmy twardzi i postanowiliśmy poczekać na pierwszy pociąg. Bardzo drażniło to taksówkarzy, którzy średnio co 15 minut wysyłali do nas jednego spośród siebie z pytaniem, czy oby nie zmieniliśmy zdania, co skutecznie uniemożliwiało nam próby zaśnięcia. Co ciekawe z czasem cena z 40 lari (około 80 zł) malała stopniowo aż do 20 lari (40 zł) i na tym poziomie się zatrzymała. Było to o wiele drożej niż pociąg podmiejski, który kosztował pół lari (złotówka). No cóż, to mnie utwierdziło w przekonaniu, że taksówki nie są w Gruzji zbyt tanie i postanowiłem uważać na nie już od pierwszego dnia, co pewnie uratowało mnie od wielu niepotrzebnych wydatków. Pierwszy pociąg do miasta jechał o godzinie 7:00, więc 3 godziny czekania to nie było aż tak dużo. Taksówkarze do tego stopnia nas zirytowali, że postanowiliśmy pójść na dworzec kolejki miejskiej, który okazał się bardzo czysty i zadbany. Potem doszedłem do wniosku, że w Gruzji wszystko jest albo nowe i czyste albo stare i zaniedbane. Jakby brakowało czegoś pomiędzy. Natomiast nawet nowe budynki i drogi posiadają niedoróbki w postaci braku dbałości o detale, a to asfalt nie wylany do samego krawężnika, kilka powierzchni niewypolerowanych, coś niedomalowane, ogólnie niedorobione. Już z okien pociągu było widać kontrastujące ze sobą elementy miasta nie tylko architektoniczne, ale też kulturalne. Tbilisi z wyglądu ma aspiracje do bycia nowoczesną metropolią w niczym nieustępującą zachodnim stolicom, co chyba trochę nie pasuje do stylu bycia ludzi mieszkających w mieście. Przecież nie wszystko co zachodnioeuropejskie jest dobre, wręcz przeciwnie. Na peronach stacji, które mijaliśmy prowadzony był handel obnośny z wielką różnorodnością produktów, głównie spożywczych. Kolorowe owoce i pachnące przyprawy nadawały niesamowity klimat szarej i brudnej postkomunistycznej infrastrukturze kolejowej. Totalnym szokiem był dla mnie wypas stada owiec na torach kolejowych w samym środku miasta. I to taki zorganizowany, z pastuszkiem i dwoma psami pasterskimi. Dziwne, jak na ponad milionowe miasto :D. Swoją drogą ciekawe, co te owce tam jadły... Dojechaliśmy pociągiem na stację Wagzlis Moedani, skąd postanowiliśmy na nogach podejść do naszego hostelu i przy okazji pierwszy raz rzucić okiem na miasto. Od razu po wysiadce z pociągu wpadliśmy w targowy zamęt. Każdy chyba miał coś do sprzedania i zachwalał swój produkt krzykiem. Nikt jednak nie narzucał się i nie wciskał nam nic na siłę, co tworzyło bardzo pozytywną atmosferę do kupna. Mimo wszystko nie kupiłem nic :). Po opuszczeniu nowego budynku dworca głównego przestali nas męczyć taksówkarze i wchłonęło nas miasto.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

4. W drogę!

I w taki oto sposób, po wypowiedzianym w myślach „co ja robię” znalazłem się w pociągu relacji Wrocław – Katowice zbliżając się do Okęcia. To znaczy chyba oddalając się… Ale w PKP jest tak jak w życiu – czasami trzeba się cofnąć, aby następnie ruszyć do przodu. I trasa z przesiadkami Wrocław – Opole – Katowice – Warszawa z powodu remontów trwała tego dnia prawie 2 godziny mniej niż bezpośrednie połączenie Wrocław – Łódź – Warszawa. Najlepsze było to, że pociąg był piętrowy, co przysporzyło mi niezmiernie dużej frajdy. Zawsze odkąd pamiętam uwielbiałem piętrowe pociągi i o ile kiedyś jeździły głównie takie, to w dzisiejszych czasach trzeba mieć szczęście. A Polska oglądana z wyższego piętra pędzącego dwupoziomowego pociągu jest naprawdę piękna. Zwłaszcza późnej jesieni, kiedy prawie wszystko dookoła jest miedziane lub złote. Miałem ogromne szczęście rodząc się właśnie tutaj i ta krótka podróż była jedną z tych chwil, kiedy sobie o tym przypomniałem. Pomyślałem sobie, że myśl o opuszczanej Ojczyźnie to całkiem niezły początek dalekiego wyjazdu, bo pomimo pewnie wspaniałych wrażeń, które mnie czekają, na pewno będę chciał wrócić... Towarzystwo na lotnisku okazało się wybitnie niepolskie. Oczywiście byłem pierwszy, ponieważ nie widziałem sensu w bezcelowym włóczeniu się po Warszawie i postanowiłem od razu po przyjeździe udać się na Okęcie. Po załatwieniu wszystkich odpraw pozostało mi dwugodzinne czekanie przed ostatnią bramką prowadzącą wprost do samolotu. Miałem więc to szczęście obserwować wszystkich po kolei, którzy się pojawiali z nadzieją, że być może poznam kogoś, z kim spędzę na zwiedzaniu kilka dni, lub jakichś miejscowych, których popytam o kilka niemożliwych do znalezienia w necie rzeczy. Najpierw przyszła taka młoda dziewczyna, która w ręku miała gruziński paszport. Okazała się jednak wybitnie niekulturalna bo na moje próby nawiązania konwersacji odpowiedziała tylko zmianą miejsca siedzącego odwracając się do mnie zadem i nie mówiąc przy tym ani jednego słowa. No cóż… Następna młoda Gruzinka, która wyglądała na studentkę co prawda odpowiedziała na moje powitanie i nawet pięknie się uśmiechnęła, ale zaraz po tym zasłoniła się angielskim Newsweekiem. A szkoda, bo była całkiem ładna. Ławki przed moją bramką dość wcześnie zapełniły się pasażerami, ale dopiero tak około pół godziny przed odlotem pojawili się ludzie wyglądający na Polaków i mogłem spokojnie zająć się podsłuchiwaniem. Uświadomiłem sobie, że jest więcej ludzi, którzy nie za bardzo mają koncepcję co ze sobą zrobić po wylądowaniu w Tbilisi o 3:50. Byli nawet tacy, którzy nie wiedzieli co ze sobą zrobić w ogóle, bo po prostu nie mieli planu. I tak poznałem Bartka i Natalię, którzy przez Tbilisi mieli zamiar dostać się do Armenii. Postanowiliśmy więc spędzić noc na lotnisku w Tbilisi razem, a po świcie pojechać do prywatnego hostelu, którego namiar miałem. Wsiadając do samolotu miałem już poczucie, że nie jestem sam i było mi to bardzo na rękę :)

3. Głód podróżowania

Czego oczekiwałem od wyjazdu? Oczywiście chciałem zobaczyć nowe miejsca, stanąć twarzą w twarz z najwyższymi górami Europy, poznać nowych ludzi, ich problemy, radości, kulturę. To wszystko było dla mnie naprawdę bardzo ważne, jednak głównym moim celem było egoistyczne zaspokojenie niewiedzy na temat samego siebie. Wtedy najbardziej oczekiwałem odpowiedzi na pytanie „dlaczego to robię”. Wiem jak to brzmi… Gość mówi, że jedzie gdzieś, aby się dowiedzieć po co tam pojechał. No wariat. Ale naprawdę innego powodu początkowo nie było. Robiłem już w życiu różne dziwne rzeczy, czasami niepotrzebne, czasami głupie. Ale zawsze wszystkich decyzji byłem świadomy i nigdy nie byłem do niczego zmuszany. Tym razem było zupełnie inaczej. Jakaś wewnętrzna siła pchała mnie od trzech miesięcy w tą stronę i nawet podjęła za mnie decyzję. Wszystkie wysiłki mojego zazwyczaj racjonalnego, ścisłego umysłu nie rozpatrywały aspektów „za” i „przeciw”, ale skierowały się w stronę maksymalnie szybkiej i sprawnej organizacji wyjazdu. Decyzja była już podjęta, bo pierwszą myślą nie było „A może by pojechać…” tylko „Jadę”. Zupełnie niezrozumiałym dla mnie było to, że mogłem się pewnego dnia obudzić z narkotycznym głodem podróżowania, że zacząłem marzyć o tym, aby podnieść sobie ilość adrenaliny do poziomu, przy którym poczuję jak krew krążąca w żyłach łaskocze mnie z każdym uderzeniem serca. Myślałem, że mogę sobie to jakoś wytłumaczyć, że pojadę, dowiem się czegoś o sobie i wrócę do swojego bezpiecznego życia, które będę prowadził tak samo jak do tej pory. Ale nie da się wytłumaczyć głodu podróżowania i przygody. To jest chyba wpisane w nasze geny i czasami się uaktywnia sprawiając, że po prostu musimy zacząć się przemieszczać, poznawać, zdobywać. Aż do śmierci. Życzę wszystkim ludziom, aby przydarzyło się im w życiu coś tak wspaniałego jak głód podróżowania. 

2. Jak do tego wszystkiego doszło

Mój pomysł wycieczki do Gruzji jest właściwie przypadkiem, niż raczej przemyślanym wyborem. Trzy miesiące wcześniej w najbardziej niedostępnych dla mnie obszarach mojego mózgu wykiełkowała koncepcja wyjazdu do Azerbejdżanu. Nie wiem dlaczego tak się stało i dlaczego akurat Azerbejdżan, ale od pewnego lipcowego dnia ogarnęła mnie obsesja tak silna, że do tej pory jestem przerażony samym sobą. Cały mój wolny czas zacząłem poświęcać organizacji tej właśnie wyprawy i poszukiwaniu drugiego świra chcącego tam jechać. Ale większość ludzi, jak to mówi jeden z moich znajomych, nie jedzie nigdy w miejsca w podejrzanym rejonie świata, które na mapie oznaczane są cyferkami i ich nazw trzeba szukać w legendzie. Może to i racja, jednak wyobrażam sobie jaka jeszcze kilka lat temu mogła być reakcja przyjaciół Amerykanina, czy Australijczyka na wieść o wyjeździe do jakiejś Polski nie wiadomo po co. Tak to już jest, że nie zawsze jesteśmy rozumiani. Kiedy początkiem września uświadomiłem sobie, że nie znajdę nikogo ani wśród znajomych, ani nawet przez Internet to postanowiłem wybrać się sam. I wtedy właśnie głupie zrządzenie losu zmieniło mój cel o kilkaset kilometrów na północ. Wybierałem się pociągiem do domu i biegnąc na peron postanowiłem kupić sobie coś ciekawego do czytania. Nie wytrzymałbym cztero i pół godzinnej trasy Wrocław – Bielsko Biała bez czegoś do robienia. Trzy minuty przed odjazdem w peronowym kiosku poprosiłem o National Geographic, zapłaciłem dychę i wsiadłem do wagonu. Byłem naprawdę bardzo zły jak uświadomiłem sobie, że nie dość, że przepłaciłem, to dostałem jeszcze nie to, co chciałem. Po National Geograpic Traveler można się było spodziewać podobnie wysokiej jakości, ale nie prosiłem o Travelera tylko zwykłego! Nuda pokonała moją irytację i zacząłem czytać. Tam właśnie trafiłem na zajmującą całą stronę A4 reklamę: „Lot otwiera bezpośrednie połączenie do Tbilisi, już od 265 PLN”. Postanowiłem więc zmienić swoje plany i odwiedzić Gruzję. Znalazłem też wspaniały argument uspokajający moją rodzinę przed obawami, że moje szaleństwo jest związane z chorobą umysłową (lub czasową niepoczytalnością), która z pewnością doprowadzi mnie do śmierci lub co najmniej kalectwa. Nikt mi tego nigdy nie powiedział wprost, ale miałem wrażenie, że parę osób z pracy, czy też z rodziny tak właśnie myśli. Zakomunikowałem więc wszystkim, że podjąłem świadomą i przemyślaną decyzję rezygnacji z Azerbejdżanu na korzyść Gruzji, podyktowaną względami związanymi z samotnym podróżowaniem i chęcią poprawy bezpieczeństwa mojego wyjazdu. Czy jakoś tak. Nawet nie wiem dlaczego wyjazd do jakiegokolwiek z krajów kaukaskich miałby być niebezpieczny, ale skoro w naszym społeczeństwie Gruzja jawi się jako miejsce bezpieczniejsze od Azerbejdżanu, to dlaczego by nie wykorzystać tego przeświadczenia do własnych celów. I w taki właśnie sposób od razu uciąłem wszystkie dyskusje typu „nie jedź sam”, bo bilet miałem już kupiony i wybrałem przecież bezpieczniejszy, chrześcijański kraj z dość dobrą opinią w Polsce.

1. O wyprawie do Gruzji - tytułem wstępu

O Gruzji mówi się, że jest jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Mówi się też, że jest to jeden z najstarszych zakątków świata, w którym rozwinęła się cywilizacja, że jest to kraj, w którym chrześcijaństwo stało się religią państwową jeszcze zanim powstało jakiekolwiek państwo Europy nowożytnej, że jest to kraj, który nie bał się sprzeciwić wielkiej Rosji. O Gruzji mówi  się i pisze się wiele różnych rzeczy, które tak naprawdę są mało istotne w porównaniu z tym, czego doświadcza się na miejscu. Wszystko co przeczytamy i usłyszymy nabiera zupełnie innego znaczenia po tym, jak tam pojedziemy, zobaczymy wszystko na własne oczy, posmakujemy, powąchamy, dotkniemy, wsłuchamy się w to co mówią miejscowi i postaramy się po prostu zrozumieć zapominając o mieszance niekoniecznie prawdziwych informacji, jakimi karmią nas współczesne środki przekazu. Co prawda z każdym dniem wspomnienia zacierają się. Znikają szczegóły – dźwięki, zapachy, kolory, zapominamy imiona, nazwy miejsc. Wszystko, co widzieliśmy, co poznaliśmy blaknie, pozostając bez wyrazu. Po pewnym czasie jedyne co nam zostaje, to emocje. Pamiętam do dzisiaj jak uśmiechałem się na widok mojej nowonarodzonej siostry, mimo, że nie potrafię sobie przypomnieć tego, jak wyglądała w łóżeczku. Pamiętam też ogromny smutek po utracie bliskiej osoby wiele lat temu, mimo, że nie pamiętam jej twarzy. Najważniejsze wydarzenia odciskają w nas emocjonalne piętno, którego nigdy nie będziemy się w stanie pozbyć, choćbyśmy niewiadomo jak próbowali. Ale nie warto próbować. Pamięć o tym co było niejako definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Człowiek, który nie miałby za sobą przeszłości znaczonej emocjami nie mógłby posiadać własnej osobowości i wśród ośmiu miliardów przestałby być wyjątkowym i niepowtarzalnym. Myślę, że jak będę umierał i dostanę szansę choć przez kilka sekund świadomie pożegnać się ze światem, to jednym z emocjonalnych obrazów, jakie staną mi przed oczami będzie właśnie ten krótki pobyt w Gruzji. Zaledwie kilka dni tam spędzonych wyrył gdzieś głęboko we mnie tak ogromne piętno, że nie będę w stanie nigdy tego zapomnieć. O takim rodzaju zrozumienia piszę. Nie będę pamiętał skomplikowanych nazw miejscowości i być może nawet imion ludzi, których poznałem. Ale będę zawsze pamiętał to, co czułem. W samolocie do Tbilisi poznałem człowieka, który w wieku 65 lat, po ponad trzydziestu latach postanowił polecieć do Gruzji, aby odwiedzić swojego przyjaciela. Wydało mi się trochę przesadzonym patosem, jak ten człowiek powiedział mi, że leci, bo nie chce umrzeć nie odwiedzając Gruzji jeszcze raz. Naiwnym dla mnie było myślenie, że po ponad trzydziestu latach bez praktycznie żadnego kontaktu może przetrwać przyjaźń, a już za zupełnie nieodpowiedzialny uznałem pomysł dwutygodniowego mieszkania u takiej osoby. Kto wie, co w ciągu tych trzydziestu lat mogło się wydarzyć i jak bardzo ten człowiek mógł się zmienić. Ludzie przecież się zmieniają i ci, którzy byli dobrzy jeszcze miesiąc temu teraz już niekoniecznie są. Słuchałem człowieka z samolotu i czułem jak bardzo go nie rozumiem i jak wielką abstrakcją jest dla mnie to co mówi. Nie przypuszczałem, że jak go spotkam w samolocie powrotnym, to będę już świadomy tego jak bardzo się myliłem.