Po krótkim odpoczynku w Mc i wypiciu orzeźwiającej, zimnej coli postanowiliśmy ruszyć dalej poznawać Tbilisi. T zapytał nas, co chcemy jeszcze dzisiaj zobaczyć. Stwierdziliśmy, że chcemy dostać się na górę, na której znajduje się ta wysoka wieża telewizyjna, bo pewnie musi być stamtąd wspaniały widok na miasto. Nie bylibyśmy w stanie pokonać tak dużej odległości pod górę na nogach, więc T zaproponował autobus. W sumie to nawet fajnie, perspektywa skorzystania z przerażającej komunikacji miejskiej brzmiała zachęcająco. A dlaczego przerażającej? Komunikacja autobusowa w Tbilisi dzieli się na dwa rodzaje. Pierwszy, stanowi przedsiębiorstwo publiczne, które posiada duże, standardowe autobusy. Drugim rodzajem są prywatne busiki zwane tutaj marszrutkami. Oba rodzaje transportu łączy zupełny brak rozkładów jazdy i w większości umowne, nieoznaczone przystanki. Autobusy i marszrutki są natomiast oznaczone. Czasami jest to numerek, ale w większości wykaligrafowany makaronowymi znaczkami opis trasy, lub miejsce przeznaczenia. Zastanawiające jest to, po co w ogóle oznaczać numerkami autobusy, skoro nigdzie nie są wypisane i nie można sprawdzić dokąd jadą? Zresztą opis trasy po gruzińsku też jest nieprzydatny, bo niby umiem go przeczytać, ale nie wtedy, gdy autobus pędzi z prędkością światła i mam kilka sekund na podjęcie decyzji czy wystawić rękę z podniesionym kciukiem czy też nie. Na szczęście T wiedział doskonale, który autobus zatrzymać. Bilet w komunikacji publicznej kosztuje 40 tetri (0,40 lari = około 0,80 zł) i można go kupić w autobusie wrzucając do automatu drobniaki lub (uwaga) przykładając zbliżeniową kartę miejską VISA. Szok. W marszrutkach cenę rzuca kierowca i w granicach miasta jest ona podobna. Różnica polega na tym, że płaci się przy wychodzeniu z marszrutki, a zatrzyma się ona tam gdzie chcemy jeśli tylko zawołamy do kierowcy „gaczere” co chyba oznacza „wysiadam” albo „stój”. Jeśli mu nie zawołamy, to jest duża szansa, że nie zatrzyma się w ogóle, więc lepiej być czujnym. Moja pierwsza podróż miejskim autobusem i miejską marszrutką została „obsłużona” przez T, więc obserwowałem bacznie wszystko, co robi i dziwiłem się samemu sobie, że tak prosta czynność jak jazda autobusem może być dla mnie czymś, czego muszę się uczyć. Ale w Gruzji jeszcze wiele rzeczy mnie zdziwi, więc warto było zacząć się do tego przyzwyczajać już od pierwszego dnia.
Dość szybko dojechaliśmy na szczyt góry, która jak wytłumaczył T nosi nazwę Mtacminda, co oznacza „Święta Góra”. Szczyt wznosi się na wysokość około 800 m.n.p.m i jest na tyle rozległy, że poza imponującą wieżą telewizyjną zmieścił się tam dość spory park rozrywki z zachęcającym diabelskim młynem. Park wygląda na nowy i jest utrzymany w bardzo dobrym stanie, z alejkami, po których aż miło było spacerować mijając fontanny i rzeźby. Oczywiście skorzystaliśmy też z diabelskiego młyna, co kosztowało nas grosze i oferowało w zamian piękny widok na całe Tbilisi i okolice. Miasto jest naprawdę bardzo duże i ciągnie się wzdłuż Kury, bo okoliczne wzgórza wydają się złośliwie ograniczać rozwój budownictwa w innych kierunkach. Na zboczu Mtacmindy jest też kościół świętego Dawida, którego nie zwiedziliśmy, ale T mówił, że to jest ważne miejsce, bo pochowano tam wielu sławnych Gruzinów w tym matkę Stalina. Swoją drogą ciekawe po co tak dużym wyróżnieniem obdarzać matkę zbrodniarza, niezależnie od tego jaką osobą była. Z kościołem wiąże się też taka legenda, że jeśli kobieta zamoczy kamień w pobliskim źródełku i uda się jej przykleić go do ściany kościoła, to spełni się jej życzenie.
Niestety zmęczenie szybko dało się nam we znaki, więc postanowiliśmy powoli wracać do hostelu. W sumie minął prawie cały dzień i nawet nie zauważyliśmy kiedy zrobiła się 18:00. T pojechał naszym autobusem, aby pokazać nam gdzie mamy wysiąść i jakoś trafiliśmy z powrotem na ulicę Ninoshvili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz