Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

środa, 20 kwietnia 2011

23. Kazbegi i Tsminda Sameba

Na rynku w Kazbegi przypadkowo spotkałem dwóch młodych Rosjan i po bardzo serdecznym powitaniu się postanowiliśmy spędzić trochę czasu razem. Widocznie pomimo tego, że do Gruzji wybrałem się sam zdecydowanie nie była mi pisana samotność i czułem się z tym bardzo dobrze. Napatoczył się też miejscowy, oferujący nam niezapomnianą podróż swoim uazem. Za 40 lari miał nas zabrać na 4godzinną wycieczkę po okolicznych górach, pokazać wodospady i pojechać nawet pod rosyjską granicę. Cena dzielona na trzech wydała nam się atrakcyjna, więc się zgodziliśmy, ale najpierw postanowiliśmy coś zjeść w miejscowej knajpie. Jeśli kiedyś będziecie w Kazbegi, to nigdy, przenigdy nie idźcie na Cchinwali do knajpy położonej koło mostu na rzeczce Tergi, pieć minut marszu z rynku w kierunku drogi na Tsmindę Samebę. Cchinkali okazało się nieświeże, śmierdzące i rozgotowane. Pani natomiast zaoferowała nam darmowy napój, którym okazała się wódka, pewnie dlatego, że rozmawialiśmy po pseudorosyjsku i pani zapytała skąd przyjechaliśmy. Niemieckojezyczni turyści przy stoliku obok dostali na koszt firmy tylko miejscową, zresztą bardzo smaczną, oranżadę Natakhtari ;). Myślę, że gdybyśmy nie popili tego niesmacznego posiłku darmowym alkoholem, to zakończyłoby się to co najmniej kilkudniową biegunką i w sumie do dzisiaj nie jestem pewien czy nie wzbogaciłem się czasami o jakieś nowe ciekawe drobnoustroje, które tworzą sobie we mnie swój pasożytniczy ekosystem. Martwię się też o tych niemieckojęzycznych. No cóż, raz się żyje. Nasz kierowca zabrał nas najpierw do miejscowego sklepu z drobiazgami, gdzie zaopatrzyłem się w baterie do aparatu. Ogólnie w Gruzji jest problem z jakością paluszków, gdyż strasznie szybko padają. Miałem wrażenie, że po prostu sprzedają nienaładowane, albo zużyte i nawet baterie opatrzone logo znanych, solidnych producentów padały prawie natychmiast. Na przyszłość będę pamiętał, aby zabierać większy zapas ze sobą.
Niesmaczna knajpa nad rzeką Tergi
Poprosiliśmy kierowcę, żeby zawiózł nas najpierw na Tsmindę Samebę. Po drodze wyczuliśmy, że delikatnie mówiąc nie jest on zbyt trzeźwy, ale jakoś nie przeszkadzało mu to w pokonywaniu uazem stromych, błotnistych dróżek. Nam też jego stan nie przeszkadzał i pomyślałem sobie, że będzie mu łatwiej na serpentynach. Ogólnie wyjazd na górę jest prawie świętokradztwem. Kiedyś sowieckie władze postanowiły zbudować z Kazbegi do klasztoru kolejkę linową, natomiast miejscowi konsekwentnie sabotowali prace i w ostateczności zniszczyli kolejkę. Socjalistyczna koncepcja turystyczna przegrała z głęboko zakorzenionym w umysłach Gruzinów łączeniem trudu z modlitwą. Przecież zawsze budowali kościoły w najtrudniej osiągalnych miejscach właśnie po to, aby budowa była trudem, a odwiedzenie świętego miejsca wymagało poświęcenia. Popełniliśmy więc świętokradztwo, ale co tam…
Nasz kierowca :)
Widok na klasztor
Kiedy dotarliśmy na szczyt przez pierwsze kilka chwil nie wiedziałem do końca jak się mam zachować. Piękno tego miejsca jest po prostu porażające i nie są go w stanie oddać żadne zdjęcia, filmy ani słowa. Nie potrafię więc chyba w należyty sposób opisać tego, co tam przeżyłem. Sam klasztor znajduje się na samym szczycie góry, która stromo schodzi w kierunku Kazbegi, a dość łagodnie w kierunku góry Kazbek (5047 m.n.p.m). Klasztor jest zbudowany z kamiennych bloków, których wniesienie na górę uznałem za niemożliwe. Chyba tylko Bóg może utrzymywać to miejsce w istnieniu, bo otaczająca je dzika potęga wysokich gór jedną wichurą, czy usunięciem się skał mogłaby zakończyć niemalże nierealną obecność śladów ludzkiej cywilizacji. Jednak góry chyba tolerują istnienie tu przybytku bożego i uznają go za jedność z sobą. Inaczej sobie tego nie wyobrażam.
Piekny widok na Kazbek zniszczony obecnością mojego wizerunku :)
Źródełko z przepyszną wodą
Klasztor
Byliśmy na szczycie zupełnie sami, nie licząc wolno pasących się owiec i koni, których zupełnie nikt nie pilnował. Panowała zupełna cisza, zwierzęta nie wydawały z siebie absolutnie żadnych odgłosów i nawet wiatru nie było słychać. My też nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, a krótkie, urywane komunikaty wypowiadaliśmy do siebie szeptem. Po prostu cieszyliśmy się oszałamiającym widokiem na otaczający nas z trzech stron Wysoki Kaukaz. I to wszystko przy praktycznie bezchmurnym niebie i temperaturze około 25 stopni Celsjusza, co na takiej wysokości musi się zdarzać wyjątkowo rzadko. Był tylko jeden dziwny i niepasujący element – dwie ubikacje typu toi toi :). Ogólnie dobrze, że jakaś ubikacja była, bo z braku roślinności wyższej niż trawa nie było tu żadnego miejsca zapewniającego prywatność, nie licząc oczywiście klasztoru, który był zbyt świętym miejscem na załatwianie tego typu potrzeb. Zastanowiło mnie tylko jak ten samochodzik czyszczący ubikacje tutaj wyjeżdża, ale po wejściu do środka okazało się, że nie musi wyjeżdżać bo zamiast podłogi jest tam wykopany głęboki dół. Mogli już to obudować drewnianą latryną, ale tacy już Gruzini chyba są, że o detale za bardzo nie dbają. A może ktoś chciał sprawdzić, czy można tu wywieźć duże plastikowe ubikacje i następnie wyjąć w nich podłogę i wykopać dziurę. Klasyczny gruziński przykład abstrakcyjnych rozwiązań w miejscach użytku publicznego.
Ubikacja Toi Toi na tle zachmurzonego szczytu Kazbeku
Po zjechaniu z góry kierowca zabrał nas w kierunku granicy rosyjskiej, gdzie powspinaliśmy się trochę, aby dotrzeć do przepięknych wodospadów. Trudno by mi było teraz samemu odnaleźć wejście na szlak. Pamiętam tylko, że od Kazbegi trzeba jechać jakieś 10 – 15 minut i następnie w pewnym momencie zjechać w lewo w słabo widoczną dróżkę. Nie dam sobie ręki odciąć, ale chyba jest jakaś niewielka tabliczka. W każdym razie miejsce to było warte odwiedzenia i wspinaczki bo oferowało naprawdę wyjątkowy festiwal granitowych skał i wody, a to wszystko w ciasnym wąwozie obficie zazielenionym na dnie. Woda była strasznie zimna, ale za to smaczna i stanowiła przyjemne orzeźwienie w upalne popołudnie. Jednak już nic nie mogło przebić Tsmindy Sameby i nawet wspomnienia wodospadów i pięknej drogi w kierunku Władykaukazu trochę mi się pozacierały. Poza tym aparat po wyjściu na pewną wysokość odmówił mi posłuszeństwa i nie chciał ze mną współpracować dopóki nie zszedłem na dół. Pozostało mi więc ogólnie pozytywne wrażenie i poczucie tego, że muszę kiedyś tam wrócić.

Jeden z wodospadów
Wieczorem pożegnaliśmy się z naszym kierowcą, który zdążył przez ten czas wytrzeźwieć i wsiedliśmy do powrotnej marszrutki, w której rozruszaliśmy towarzysko wszystkich pasażerów, zanim posnęliśmy. Pisząc "rozruszaliśmy towarzysko" mam na myśli dobry humor, a nie korzystanie z alkoholu, czy też innych używek :). Po powrocie z Gruzji znalazłem dziwne zdjęcia robione widocznie przez przyjacielsko nastawionych pasażerów moim aparatem.
Jedno z dziwnych zdjęć zrobionych mi przez kogoś nieznajomego :)