Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

niedziela, 30 stycznia 2011

14. Międzynarodówka u Iriny

Jeśli ktoś myślał, że po nieprzespanej nocy w samolocie, czuwaniu na lotnisku i po ośmiogodzinnym włóczeniu się po Tbilisi po prostu pójdziemy spać, to był w ogromnym błędzie. Pierwszy dzień w Gruzji, tak bardzo obfitujący w kulturowe nowości, cieszące wzrok zabytki i pozytywnie dręczące zapachy nie mógł po prostu zwyczajnie się zakończyć smacznym chrapaniem. Międzynarodowe polsko – angielsko – irańskie towarzystwo, jakie zamieszkało w piętnastoosobowym pokoju u Iriny sprzyjało urządzeniu o 20:00 wieczornej integracji, na którą przyszedł również T z wyśmienitym winem produkcji swojego wujka. Było naprawdę bardzo miło i wesoło. Takie międzynarodowe spotkania są bardzo ciekawe, bo prawie do każdej sprawy znajdzie się przynajmniej jedna osoba z całkowicie odmiennym podejściem, co bardzo kształci i uczy tolerancji. Myślę sobie, że gdyby więcej ludzi podróżowało, to nie byłoby na świecie wojen. Jeśli ktoś poznał różne kultury i naprawdę starał się je zrozumieć, to nie mógłby potem chcieć ich zniszczyć. Hitler pewnie nosa nie wyściubił poza Austrię, Szwajcarię i Niemcy. Siła świata tkwi w jego różnorodności i dzisiaj, kiedy stara się nam narzucać globalną jednolitość musimy się temu przeciwstawiać z tak wielkim zapałem, jak nigdy wcześniej.
U Iriny był taki jeden Mohamed, który stał się pierwszym z Irańczyków, których potem poznałem. Ogólnie Irańczycy są bardzo przyjacielskimi ludźmi i wcale nie wysadzają się w powietrze przy każdej możliwej okazji. Nie chodzą też śmiesznie ubrani i nie razi ich widok niezapakowanych po uszy kobiet. Jak mówi Mohamed, ich życie w Iranie nie należy do łatwych, ale nie są do niczego zmuszani i mają prawo tworzyć takie społeczeństwo, jakie się im podoba. Są co prawda różnego typu ograniczenia, z którymi nie jest łatwo, ale mimo wszystko są szczęśliwi. Kobiety mają tylko niepotrzebnie dużo cierpienia, ale podobno nie każdy Irańczyk się z tym zgadza, wręcz przeciwnie, większość tego nie akceptuje. Mohamed bardzo dużo podróżuje i właściwie na każdym kroku musi się tłumaczyć z tego, jak na arenie międzynarodowej postrzegany jest Iran. Jest mu trochę ciężko z tym, że ma problemy przy przekraczaniu niektórych granic państwowych, ale stara się zostawiać po sobie dobre wrażenie, aby poprawić wizerunek swojego kraju i jego mieszkańców. Przyznam się, że nawet dobrze mu to wychodzi.
Peter, Anglik z którym włóczyliśmy się po mieście okazał się też mieć bardzo interesujące życie, bo 3 lata temu pożegnał swoich rodziców w Manchesterze i tak po prostu ruszył sobie w świat. Anglikom jest strasznie łatwo, bo gdziekolwiek by nie zawędrowali to zawsze znajdą pracę jako nauczyciele swojego globalnego języka. I tak Peter pomieszkiwał sobie w różnych miejscach świata, między innymi kilka miesięcy w Chinach, Rosji i Turcji, a obecnie pracuje i mieszka w Ammanie - stolicy Jordanii. Do Gruzji wpadł sobie tak dla frajdy. O pierwszej nad ranem w schronisku pojawił się też Japończyk (ten, o którym wcześniej pisałem, że przeraża mnie swoim spojrzeniem). Jak stanął w drzwiach, uśmiechnął się nienaturalnym uśmiechem od ucha do ucha i spojrzał na nas oczami, z których właściwie zostały już tylko wąskie kreseczki to wszyscy zorientowaliśmy się, że miał bardzo wesoły wieczór. Nie przerażał mnie już spojrzeniem, bo wyglądał jakby nie umiał rozchylić powiek, no ale chyba doskonale widział. Z ochotą się do nas przysiadł, jednak niestety nic o nim się nie dowiedziałem, bo nie umiał, lub nie chciał używać języka angielskiego, co w ogóle nie przeszkadzało mu w uczestniczeniu w dyskusji. Robiło się strasznie wesoło, jak nagle w angielskojęzyczną dyskusję włączał się Japończyk i z pełną powagą mówił coś po swojemu bogato przy tym machając rękami. Co ciekawe, Pepsi, którą mieliśmy powodowała u niego jeszcze większe upojenie.
Około 3 nad ranem postanowiliśmy jednak iść spać, bo na drugi dzień, razem z Barkiem, Natalią i Peterem mieliśmy jechać do starej gruzińskiej stolicy Mcchety, co wymagało od nas, abyśmy o 9 rano wstawili się w umówionym miejscu na spotkanie z T. Przy dziwnych dźwiękach śpiewanej cicho japońskiej piosenki urwał mi się film i tak zakończył się dzień pierwszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz