Lot upłynął raczej ciężko, bo przez całe trzy i pół godziny okropnie trzęsło i nie dało się spać. Poza tym załoga po kolacji zapomniała nam przygasić światło i zrobiła to dopiero dwie godziny później już prawie pod koniec lotu, kiedy nie było to już potrzebne. Widoków pięknie oświetlonej powierzchni Ziemi też nie doświadczyłem ze względu na gęstą mgłę dookoła samolotu przez większość lotu. Dopiero podchodząc do lądowania w Tbilisi dało się zobaczyć raczej skąpo w porównaniu do Warszawy oświetlone miasto. Wylądowaliśmy zgodnie z planem, co nie cieszyło mnie za bardzo, gdyż wolałem spędzać czas w samolocie niż w poczekalni lotniska. No ale uśmiech nie schodził mi z twarzy, bo przecież zacząłem realizowanie swojego marzenia i wszystko miało być wspaniałe i niezapomniane. Pierwszy oddech po wyjściu z samolotu utwierdził mnie w przekonaniu, że rękawiczki są jedynie niepotrzebnym bagażem. Było około 15 stopni Celsjusza, co jak na październikową noc było dla mnie zjawiskiem dość nietypowym. Powietrze było też czyste i orzeźwiające, jak w górach, a padająca lekka mżawka stanowiła przyjemny dodatek. Dość sporo ludzi postanowiło taksówkami udać się do miasta, ale my byliśmy twardzi i postanowiliśmy poczekać na pierwszy pociąg. Bardzo drażniło to taksówkarzy, którzy średnio co 15 minut wysyłali do nas jednego spośród siebie z pytaniem, czy oby nie zmieniliśmy zdania, co skutecznie uniemożliwiało nam próby zaśnięcia. Co ciekawe z czasem cena z 40 lari (około 80 zł) malała stopniowo aż do 20 lari (40 zł) i na tym poziomie się zatrzymała. Było to o wiele drożej niż pociąg podmiejski, który kosztował pół lari (złotówka). No cóż, to mnie utwierdziło w przekonaniu, że taksówki nie są w Gruzji zbyt tanie i postanowiłem uważać na nie już od pierwszego dnia, co pewnie uratowało mnie od wielu niepotrzebnych wydatków. Pierwszy pociąg do miasta jechał o godzinie 7:00, więc 3 godziny czekania to nie było aż tak dużo. Taksówkarze do tego stopnia nas zirytowali, że postanowiliśmy pójść na dworzec kolejki miejskiej, który okazał się bardzo czysty i zadbany. Potem doszedłem do wniosku, że w Gruzji wszystko jest albo nowe i czyste albo stare i zaniedbane. Jakby brakowało czegoś pomiędzy. Natomiast nawet nowe budynki i drogi posiadają niedoróbki w postaci braku dbałości o detale, a to asfalt nie wylany do samego krawężnika, kilka powierzchni niewypolerowanych, coś niedomalowane, ogólnie niedorobione. Już z okien pociągu było widać kontrastujące ze sobą elementy miasta nie tylko architektoniczne, ale też kulturalne. Tbilisi z wyglądu ma aspiracje do bycia nowoczesną metropolią w niczym nieustępującą zachodnim stolicom, co chyba trochę nie pasuje do stylu bycia ludzi mieszkających w mieście. Przecież nie wszystko co zachodnioeuropejskie jest dobre, wręcz przeciwnie. Na peronach stacji, które mijaliśmy prowadzony był handel obnośny z wielką różnorodnością produktów, głównie spożywczych. Kolorowe owoce i pachnące przyprawy nadawały niesamowity klimat szarej i brudnej postkomunistycznej infrastrukturze kolejowej. Totalnym szokiem był dla mnie wypas stada owiec na torach kolejowych w samym środku miasta. I to taki zorganizowany, z pastuszkiem i dwoma psami pasterskimi. Dziwne, jak na ponad milionowe miasto :D. Swoją drogą ciekawe, co te owce tam jadły... Dojechaliśmy pociągiem na stację Wagzlis Moedani, skąd postanowiliśmy na nogach podejść do naszego hostelu i przy okazji pierwszy raz rzucić okiem na miasto. Od razu po wysiadce z pociągu wpadliśmy w targowy zamęt. Każdy chyba miał coś do sprzedania i zachwalał swój produkt krzykiem. Nikt jednak nie narzucał się i nie wciskał nam nic na siłę, co tworzyło bardzo pozytywną atmosferę do kupna. Mimo wszystko nie kupiłem nic :). Po opuszczeniu nowego budynku dworca głównego przestali nas męczyć taksówkarze i wchłonęło nas miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz