Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

poniedziałek, 9 maja 2011

25. Do Erywania!

Jadąc do Gruzji nie planowałem 90% rzeczy, jakie mnie tam spotkały, a już na pewno nie planowałem odwiedzania Armenii. W ogóle nie byłem na to w żaden sposób przygotowany i nawet za bardzo nie wiedziałem, co tam można zobaczyć. No ale wstaliśmy rano i pojechaliśmy na dworzec autobusowy Ortachala, z którego odjeżdżają autobusy do Erywania. Aby tam się udać można podjechać metrem do stacji Isani i stamtąd autobusem, lub pieszo (kilkanaście minut) dotrzeć na dworzec. Osobiście polecam autobus, o który warto spytać miejscowych. Sami w życiu byśmy nie potrafili wsiąść do właściwego. Na dworcu dobrze jest być rano, w godzinach 8 – 10. Do południa marszrutki do Erywania odjeżdżają dość często, chyba nawet co godzinę, ale pewności teraz nie mam. Marszrutka kosztowała mnie 35 lari, a więc relatywnie tanio.
Podróż była długa i mało komfortowa. Do Erywania jechaliśmy jakieś 6 godzin siedząc w marszrutce, której rura wydechowa chyba była wpuszczona do środka. Przez dwa kolejne dni wydmuchiwałem z nosa czarną maź i chyba nawet się trochę podtruliśmy bo towarzyszył nam do późnego wieczoru ból głowy i nudności. Możliwe też, że było to z powodu nieustającego podskakiwania na siedzeniu kończącego się czasami uderzaniem głową w sufit. Jakość dróg w Armenii też pozostawia wiele do życzenia :).
Pierwsze krajobrazy Armenii
Po około godzinie od opuszczenia Tbilisi dociera się na granicę. Jadąc do Armenii należy przygotować się na to, że na posterunku ormiańskim trzeba kupić wizę. Gruzini wypuszczają wszystkich bez żadnego problemu. Wbijają tylko pieczątkę i nie sprawdzają bagaży. Co ciekawe jeden gruziński celnik zapytał jakiegoś Australijczyka, czy na pewno chce jechać do Armenii, i że może jeszcze zrezygnować. W mojej opinii było to głupie pytanie, bo po co ten Australijczyk miałby być na granicy jeśliby nie chciał jechać do tej Armenii? Tak więc potwierdził i Gruzin uśmiechnął się dziwnie i powiedział mu tylko: „Good luck”. Dziwne to było tym bardziej, że ten Australijczyk na ormiańskiej granicy żadnych problemów nie miał. Mieliśmy za to my :). Marszrutka wysadza pasażerów przed posterunkiem Gruzińskim, po czym przejeżdża na stronę ormiańską tylko z kierowcą i bagażami. Pasażerowie pokonują most i pas ziemi niczyjej pieszo. Kierowca obiecał, że będzie czekał tak długo, aż wszyscy pasażerowie przejdą odprawę pieszą. I naprawdę czekał, chociaż po jakimś czasie bardzo nas wkurzał nieustającym trąbieniem.
W drodze do Erywania
Na posterunku ormiańskim kilka osób, w tym ja, Peter i Australijczyk musieliśmy wypełnić wnioski wizowe. Trzeba tam podać dużo informacji i czasami wiąże się to z kontrolą osobistą jaką miałem przyjemność przejść razem z Peterem i takimi Irańczykami. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły i powody, ale jak napiszę, że sprawdzono mi wszystko, to potraktujcie to bardzo, ale to bardzo dosłownie ;). Ogólnie wolałbym nie rozpisywać się na temat przekraczania tej granicy :). Australijczyk żadnych dziwnych kontroli nie mi zał i z tego co czytałem nigdy nikt problemów nie ma. Może trafiliśmy na zły dzień któregoś celników? Jest jedna dodatkowa informacja, która może się przydać. Wiza kosztuje około 7 dolarów, ale płacić można tylko w dramach, których praktycznie nie można dostać poza Armenią. Możliwe, że da się je kupić w Tbilisi, ale odwiedzaliśmy cztery, czy pięć kantorów i się nam nie udało. Celnik powiedział nam, że nie przyjmie dolarów i dramy musimy mieć, a skoro ich nie mamy to musimy iść na stronę ormiańską do kantoru i sobie kupić. Zapytałem go jak mamy iść do Armenii skoro nie mamy wizy, a nie możemy jej mieć dopóki nie zapłacimy? No ale okazało się, że jeśli w ogóle chcemy przekroczyć tą granicę to mamy nie dyskutować, tylko zostawić paszporty w budce, przejść na drugą stronę, kupić dramy i wrócić na granicę. Początkowo zastanowiłem się, czy nas nie podpuszczają, aby sobie do nas postrzelać, no ale nie mieliśmy innego wyjścia jak skorzystać z tej propozycji. Do tej pory fascynuje mnie absurdalność tej sytuacji :). Tak więc przeszliśmy na drugą stronę, kupiliśmy dramy, wyszliśmy z Armenii na pas ziemi niczyjej, zapłaciliśmy, dostaliśmy wizę, potem przeszliśmy ostatnią odprawę kończącą się wbiciem pieczątki i celnik powiedział nam „Welcome to Armenia”, co Peter skwitował krótkim poinformowaniem celnika, że już tam byliśmy 5 minut temu, więc powinien nam powiedzieć „Welcome back to Armenia”. Celnik się uśmiechnął, ale nic już nie powiedział i tylko machnął ręką ze znudzeniem żebyśmy sobie już poszli. Kierowca był zły i mruczał coś że się strasznie grzebaliśmy i wszyscy musieli na nas czekać. No ale co zrobić, nie była to nasza wina.
W drodze do Erywania
Dalsza podróż trwała sześć godzin. Trasa była wyjątkowo trudna bo Armenia to kraj górzysty i musieliśmy pokonywać marszrutką naprawdę strome odcinki drogi, co miejscami wiązało się ze spadkiem prędkości do około 20 km/h i wyjątkowo silnym dymieniem we wnętrzu pojazdu. No ale za to widoki były naprawdę fajne i od razu można było stwierdzić, że jest to piękny kraj. Wioski po drodze sprawiały wrażenie o wiele biedniejszych niż Gruzińskie i jak później stwierdziłem bardzo kontrastowały z bogatym Erywaniem. W Gruzji różnica pomiędzy stolicą i prowincją jest widoczna, ale nie aż tak bardzo jak w Armenii.
Do Erywania dotarliśmy późnym popołudniem.

wtorek, 3 maja 2011

24. Korean Party

Po powrocie z Kazbegi jadąc metrem myślałem tylko o tym, aby iść spać. Jednak sytuacja, jaką zastałem u Iriny zupełnie temu nie sprzyjała. Trafiłem bowiem na „Korean Party” będącą właśnie w swoim apogeum i praktycznie zaraz po wejściu do kuchni stałem się nowym przyjacielem turystów z Korei Południowej. Okazali się oni bardzo wesołymi ludźmi i rozkręcili całe mieszkające towarzystwo urządzając międzynarodowe śpiewanie. Nie mogłem sobie odmówić i nie poszedłem spać J. Koreańskie piosenki były niesamowicie dziwne – długie, smutne i zawodzące, z wieloma zwrotkami, które niczym się chyba nie różniły. No ale w wykonaniu dziesięciu wstawionych Koreańczyków i Koreanek było tyle pasji, że miało się wrażenie jakby śpiewali swoje narodowe hymny będące czymś naprawdę ważnym. Była też kolacja z ich tradycyjnymi potrawami, a więc ryżem, wodorostami i robakami z puszki. Na wodorosty nakładało się ryż i na to kilka robaczków, po czym wszystko zwijało się w rulon. Było to nawet smaczne, ale pancerzyki z tych robaczków zostawały między zębami i trochę obrzydzało mnie późniejsze czyszczenie jamy ustnej. Humoru Koreańczykom dodawał ich lokalny wynalazek – wódka ryżowa sprzedawana w kartonowych pudełeczkach (takich jak nasze małe soczki owocowe). Do każdego takiego pudełeczka była dołączona rurka i tak się to piło. Co ciekawe, Koreańczycy ostrzegali pozostałych, że wódka jest bardzo mocna, bo ma aż 20% i wypicie takiego małego soczku może skutkować ciężkim upojeniem. I naprawdę tym skutkowało – u nich J. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to pejoratywnie, ale Azjaci chyba nie mają jakiegoś enzymu, który w organizmie zajmuje się metabolizmem alkoholu. No, chyba, że wcześniej wypili tego o wiele więcej.
Ostre robaczki zostawiające pancerzyki między zębami :)


Koreańska wódka w soczku


Zupełnie niesamowita była też u moich nowych przyjaciół bezpośredniość i szczerość. Jeden z nich (mężczyzna) powiedział mi, że jestem bardzo przystojny i powinienem odwiedzić ich w Korei, ale bez „tego drugiego” (był tam inny obcokrajowiec, którego też poznałem tego dnia), bo on jest brzydki i nie mogą się na niego patrzeć. Zapytałem, czy jest to jedyny powód dla którego powinienem odwiedzać Koreę, a w odpowiedzi usłyszałem, że tak, bo będę dużą atrakcją. Dalej już nie ciągnąłem tego tematu, ale kiedyś może skorzystam z zaproszenia i sprawdzę jak to jest być atrakcją w kraju, który się odwiedza w celach turystycznych. To może bardzo ułatwiać podróżowanie J. Peter mówił mi, że jak był w Chinach to w mniejszych miejscowościach ludzie zatrzymywali go i prosili o autograf, po czym bardzo śmiali się z naszego dziwnego łacińskiego pisma. Myślę, że temat azjatyckiej gościnności i tej wspaniałej otwartości na odmienność jest czymś wartym doświadczenia. Może kiedyś mi się uda odwiedzić wschodnią Azję i zobaczyć jak to naprawdę jest. Ci, co byli polecają.
Kawałek ekipy z Korei
Ogólnie koreańskie towarzystwo było niesamowite. Był tam jeden chłopak, który jest głuchy od urodzenia i komunikował się ze światem przy pomocy swojego przyjaciela. A komunikacja ta wyglądała tak, że jego przyjaciel na lewej dłoni przez cały czas rysował mu koreańskie znaczki, które on potrafił zrozumieć i odpowiadał słowami, których w jakiś cudowny sposób się nauczył. I to w dwóch językach – koreańskim i angielskim. Niesamowite. Ciekawe też było to, że narysowałem mu coś na dłoni i chyba trafiłem w jakiś koreański znaczek, który on następnie wypowiedział J. Impreza jednak szybko zmierzała do końca, bo wódkowe soczki bezlitośnie oddziaływały na Koreańczyków i dyskusje schodziły na dziwne abstrakcyjne tory i nawet jeden z nich zaczął twierdzić, że jest synem prezydenta swojego kraju, co chyba mijało się z prawdą (po jakimś czasie twierdził, że to on sam jest prezydentem). Opuściłem więc wszystkich i poszedłem spać. Musieliśmy z Peterem wstać wcześnie rano, bo podjęliśmy spontaniczną, szybką decyzję wyjazdu na kilka dni do Armenii, a to wiązało się z potrzebą znalezienia transportu.

środa, 20 kwietnia 2011

23. Kazbegi i Tsminda Sameba

Na rynku w Kazbegi przypadkowo spotkałem dwóch młodych Rosjan i po bardzo serdecznym powitaniu się postanowiliśmy spędzić trochę czasu razem. Widocznie pomimo tego, że do Gruzji wybrałem się sam zdecydowanie nie była mi pisana samotność i czułem się z tym bardzo dobrze. Napatoczył się też miejscowy, oferujący nam niezapomnianą podróż swoim uazem. Za 40 lari miał nas zabrać na 4godzinną wycieczkę po okolicznych górach, pokazać wodospady i pojechać nawet pod rosyjską granicę. Cena dzielona na trzech wydała nam się atrakcyjna, więc się zgodziliśmy, ale najpierw postanowiliśmy coś zjeść w miejscowej knajpie. Jeśli kiedyś będziecie w Kazbegi, to nigdy, przenigdy nie idźcie na Cchinwali do knajpy położonej koło mostu na rzeczce Tergi, pieć minut marszu z rynku w kierunku drogi na Tsmindę Samebę. Cchinkali okazało się nieświeże, śmierdzące i rozgotowane. Pani natomiast zaoferowała nam darmowy napój, którym okazała się wódka, pewnie dlatego, że rozmawialiśmy po pseudorosyjsku i pani zapytała skąd przyjechaliśmy. Niemieckojezyczni turyści przy stoliku obok dostali na koszt firmy tylko miejscową, zresztą bardzo smaczną, oranżadę Natakhtari ;). Myślę, że gdybyśmy nie popili tego niesmacznego posiłku darmowym alkoholem, to zakończyłoby się to co najmniej kilkudniową biegunką i w sumie do dzisiaj nie jestem pewien czy nie wzbogaciłem się czasami o jakieś nowe ciekawe drobnoustroje, które tworzą sobie we mnie swój pasożytniczy ekosystem. Martwię się też o tych niemieckojęzycznych. No cóż, raz się żyje. Nasz kierowca zabrał nas najpierw do miejscowego sklepu z drobiazgami, gdzie zaopatrzyłem się w baterie do aparatu. Ogólnie w Gruzji jest problem z jakością paluszków, gdyż strasznie szybko padają. Miałem wrażenie, że po prostu sprzedają nienaładowane, albo zużyte i nawet baterie opatrzone logo znanych, solidnych producentów padały prawie natychmiast. Na przyszłość będę pamiętał, aby zabierać większy zapas ze sobą.
Niesmaczna knajpa nad rzeką Tergi
Poprosiliśmy kierowcę, żeby zawiózł nas najpierw na Tsmindę Samebę. Po drodze wyczuliśmy, że delikatnie mówiąc nie jest on zbyt trzeźwy, ale jakoś nie przeszkadzało mu to w pokonywaniu uazem stromych, błotnistych dróżek. Nam też jego stan nie przeszkadzał i pomyślałem sobie, że będzie mu łatwiej na serpentynach. Ogólnie wyjazd na górę jest prawie świętokradztwem. Kiedyś sowieckie władze postanowiły zbudować z Kazbegi do klasztoru kolejkę linową, natomiast miejscowi konsekwentnie sabotowali prace i w ostateczności zniszczyli kolejkę. Socjalistyczna koncepcja turystyczna przegrała z głęboko zakorzenionym w umysłach Gruzinów łączeniem trudu z modlitwą. Przecież zawsze budowali kościoły w najtrudniej osiągalnych miejscach właśnie po to, aby budowa była trudem, a odwiedzenie świętego miejsca wymagało poświęcenia. Popełniliśmy więc świętokradztwo, ale co tam…
Nasz kierowca :)
Widok na klasztor
Kiedy dotarliśmy na szczyt przez pierwsze kilka chwil nie wiedziałem do końca jak się mam zachować. Piękno tego miejsca jest po prostu porażające i nie są go w stanie oddać żadne zdjęcia, filmy ani słowa. Nie potrafię więc chyba w należyty sposób opisać tego, co tam przeżyłem. Sam klasztor znajduje się na samym szczycie góry, która stromo schodzi w kierunku Kazbegi, a dość łagodnie w kierunku góry Kazbek (5047 m.n.p.m). Klasztor jest zbudowany z kamiennych bloków, których wniesienie na górę uznałem za niemożliwe. Chyba tylko Bóg może utrzymywać to miejsce w istnieniu, bo otaczająca je dzika potęga wysokich gór jedną wichurą, czy usunięciem się skał mogłaby zakończyć niemalże nierealną obecność śladów ludzkiej cywilizacji. Jednak góry chyba tolerują istnienie tu przybytku bożego i uznają go za jedność z sobą. Inaczej sobie tego nie wyobrażam.
Piekny widok na Kazbek zniszczony obecnością mojego wizerunku :)
Źródełko z przepyszną wodą
Klasztor
Byliśmy na szczycie zupełnie sami, nie licząc wolno pasących się owiec i koni, których zupełnie nikt nie pilnował. Panowała zupełna cisza, zwierzęta nie wydawały z siebie absolutnie żadnych odgłosów i nawet wiatru nie było słychać. My też nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, a krótkie, urywane komunikaty wypowiadaliśmy do siebie szeptem. Po prostu cieszyliśmy się oszałamiającym widokiem na otaczający nas z trzech stron Wysoki Kaukaz. I to wszystko przy praktycznie bezchmurnym niebie i temperaturze około 25 stopni Celsjusza, co na takiej wysokości musi się zdarzać wyjątkowo rzadko. Był tylko jeden dziwny i niepasujący element – dwie ubikacje typu toi toi :). Ogólnie dobrze, że jakaś ubikacja była, bo z braku roślinności wyższej niż trawa nie było tu żadnego miejsca zapewniającego prywatność, nie licząc oczywiście klasztoru, który był zbyt świętym miejscem na załatwianie tego typu potrzeb. Zastanowiło mnie tylko jak ten samochodzik czyszczący ubikacje tutaj wyjeżdża, ale po wejściu do środka okazało się, że nie musi wyjeżdżać bo zamiast podłogi jest tam wykopany głęboki dół. Mogli już to obudować drewnianą latryną, ale tacy już Gruzini chyba są, że o detale za bardzo nie dbają. A może ktoś chciał sprawdzić, czy można tu wywieźć duże plastikowe ubikacje i następnie wyjąć w nich podłogę i wykopać dziurę. Klasyczny gruziński przykład abstrakcyjnych rozwiązań w miejscach użytku publicznego.
Ubikacja Toi Toi na tle zachmurzonego szczytu Kazbeku
Po zjechaniu z góry kierowca zabrał nas w kierunku granicy rosyjskiej, gdzie powspinaliśmy się trochę, aby dotrzeć do przepięknych wodospadów. Trudno by mi było teraz samemu odnaleźć wejście na szlak. Pamiętam tylko, że od Kazbegi trzeba jechać jakieś 10 – 15 minut i następnie w pewnym momencie zjechać w lewo w słabo widoczną dróżkę. Nie dam sobie ręki odciąć, ale chyba jest jakaś niewielka tabliczka. W każdym razie miejsce to było warte odwiedzenia i wspinaczki bo oferowało naprawdę wyjątkowy festiwal granitowych skał i wody, a to wszystko w ciasnym wąwozie obficie zazielenionym na dnie. Woda była strasznie zimna, ale za to smaczna i stanowiła przyjemne orzeźwienie w upalne popołudnie. Jednak już nic nie mogło przebić Tsmindy Sameby i nawet wspomnienia wodospadów i pięknej drogi w kierunku Władykaukazu trochę mi się pozacierały. Poza tym aparat po wyjściu na pewną wysokość odmówił mi posłuszeństwa i nie chciał ze mną współpracować dopóki nie zszedłem na dół. Pozostało mi więc ogólnie pozytywne wrażenie i poczucie tego, że muszę kiedyś tam wrócić.

Jeden z wodospadów
Wieczorem pożegnaliśmy się z naszym kierowcą, który zdążył przez ten czas wytrzeźwieć i wsiedliśmy do powrotnej marszrutki, w której rozruszaliśmy towarzysko wszystkich pasażerów, zanim posnęliśmy. Pisząc "rozruszaliśmy towarzysko" mam na myśli dobry humor, a nie korzystanie z alkoholu, czy też innych używek :). Po powrocie z Gruzji znalazłem dziwne zdjęcia robione widocznie przez przyjacielsko nastawionych pasażerów moim aparatem.
Jedno z dziwnych zdjęć zrobionych mi przez kogoś nieznajomego :)

środa, 9 marca 2011

22. Gruzińska Droga Wojenna

W poniedziałek postanowiłem się wybrać Gruzińską Drogą Wojenną do miasta Kazbegi. Irina zapewniła mnie, że pogoda będzie świetna i na pewno będę zachwycony widokami. A było to o tyle ważne, że są to już wysokie góry i szczyty w Kazbegi przekraczają w dużej części 4000 m.n.p.m, a nawet i 5000 m.n.p.m. Niestety nikt z hotelu nie wybierał się tamtego dnia w tym kierunku, więc postanowiłem jechać sam. Peter nie mógł, bo akurat miał mieć przez skype rozmowę o pracę w Iraku (kosmos…) i musiał zostać w Tbilisi. Z wielkim trudem zwlokłem się z łóżka o 7 rano, wymawiając sobie w duchu, że nie powinienem był do drugiej nad ranem włóczyć się po mieście. Pojechałem metrem na Didube i tam znalazła mnie marszrutka do Kazbegi. Nawet długo nie czekałem, bo po trzydziestu minutach zrobił się komplet i pojechaliśmy. Jeśli będziecie kiedyś planowali podróż w kierunku Ananuri, bądź Kazbegi, to dobrze jest być na dworcu rano, najlepiej około 8:00. Marszrutki odjeżdżają kilka razy dziennie, więc im wcześniej wyruszycie, tym lepiej. Rozkład jazdy jest ustalony, ale można go poznać jedynie pytając o orientacyjne godziny odjazdu.
W tle wioska na drodze do Kazbegi
Pierwszym, teoretycznie ważnym miejscem na szlaku jest Ananuri. Nie zdecydowałem się na postój w tamtym miejscu, pomimo tego, że zabytek jest ważny i naprawdę ładny. Jest to forteca, którą zbudowano nad jeziorem, co niewątpliwie dodaje jej uroku. Ja zadowoliłem się oglądaniem tego miejsca przez szybę pędzącej marszrutki. Ogólnie cała trasa już od opuszczenia Tbilisi jest piękna, bo z każdym pokonywanym kilometrem droga i otaczające ją góry wznosi się coraz wyżej. Początkowo można sobie pooglądać niskie pagórki porośnięte jakimś lasem liściastym. Nie wiem, jakie drzewa tam rosły ale jesień zamieniła je w prawdziwe cuda natury. Brązowo – złoty krajobraz stał się przyczyną długotrwałego przyklejenia mojej twarzy do szyby. Za Ananuri góry zaczynają się robić naprawdę imponujące i las ustępuje niskim krzewom, samotnym drzewkom a z czasem zielonym łąkom. Niestety z czasem ustępuje też asfalt, a dodatkowe spore nachylenie terenu i kręta droga spowalnia marszrutkę do jakichś 20 – 30 km/h. Prędkość taka w zupełności mi odpowiadała, bo prawdopodobieństwo śmierci zmalało do 10% i można było w dodatku bacznie przyglądać się okolicy. Ludzie, którzy tutaj mieszkają muszą być najszczęśliwszymi na świecie, bo zachody i wschody słońca muszą być tutaj niesamowite. Szkoda tylko, że życie w gruzińskich górach nie należy do łatwych i samo dotarcie do tych wiosek widocznych gdzieś pod urwiskiem, czy na płaskowyżu, musi być wyzwaniem. Nie mówiąc już o prowadzeniu owiec na wypas. Miejscami na drodze pojawiają się betonowe tunele, które chyba zostały zbudowane, aby śnieg, czy też kamienie nie zsypywały się na drogę. Widziałem już takie dziwne „tunele” w Norwegii, ale tam były jako tako utrzymane. Tutaj, wewnątrz nie ma ani asfaltu, ani oświetlenia, a ponieważ nasza marszrutka też świateł nie posiadała (serio!!), to jechaliśmy po ciemku przy włączonym ciągłym klaksonie. Czasami, tunele były zniszczone i kierowca omijał je bokiem. Zastanawiam się, jak oni tędy jeżdżą zimą… Pewnie nie jeżdżą.
Gruzińska Droga Wojenna
Po 3 godzinach dojechaliśmy do postoju, gdzie można było w strumyczku uzupełnić zapasy wody i przy okazji kupić coś od miejscowych. Kupiłem sobie gruzińską czapeczkę i trochę miejscowych słodyczy domowej roboty. Nie pamiętam dokładnie, jak nazywa się najlepszy, w mojej opinii, przysmak, ale spytam T. na facebooku i jak będę pisał o jedzeniu, to na pewno o nim wspomnę. A przysmak ten robiony jest tak, że na nitkę nawleka się ciasno świeże, jeszcze wilgotne orzechy włoskie i oblewa a-la-karmelowym słodkim spoidłem. Bardzo prosty wynalazek, ale za to jaki smaczny! Jeśli ktoś kiedyś na wsi jadł świeże orzechy włoskie, to na pewno wie o czym piszę.
Widok na przebyty odcinek drogi
Dodałem, aby pokazać jakość drogi, a w tle "tunel", który standardowo został ominięty przez  zbliżający się samochód
Gruzińska Droga Wojenna
Do Kazbegi dojechaliśmy mniej więcej po 4 godzinach. Warto wiedzieć, że miasto Kazbegi, oficjalnie wcale się tak nie nazywa. Jest to stara nazwa ustalona na cześć gruzińskiego antybohatera, dzięki któremu upadło jakieś powstanie. Dziś, oficjalnie miasto nazywa się Stepantsminda, ale mało kto tej nazwy używa i nawet na marszrutkach nie jest zapisana. Jednak na oficjalnych mapach i tablicach informacyjnych nie znajdziemy nazwy Kazbegi, lecz właśnie Stepantsmindę. Dzięki temu zamieszaniu początkowo po dotarciu do celu nie chciałem opuszczać marszrutki, bo wyraźnie widziałem tablicę „Stepantsminda”. Nie wiem jak to się stało, że o tym wcześniej nie przeczytałem… Zanim ruszyłem zwiedzać okolicę, zapytałem kierowcę o godziny marszrutek powrotnych. Rozkład wypisany nie jest, ale godziny odjazdów w poszczególnych miastach i wioskach są mniej więcej ustalone, więc zawsze warto o nie zapytać. Po ustaleniu orientacyjnych godzin odjazdu zająłem się już pochłanianiem widoków, które są tutaj nieziemskie.

czwartek, 17 lutego 2011

21. Co jeszcze warto zobaczyć w Gori?

Twierdza Gori (Gori Cyche)

Nie licząc muzeum, które zgwałciło moje przekonanie, że prawda historyczna o Stalinie jest jedna, w Gori i okolicach są jeszcze dwa warte odwiedzenia miejsca. Pierwszym z nich jest Twierdza Gori (Gori Cyche), czyli nigdy nie zdobyta cytadela otoczona trzema warstwami murów. Jest w Gruzji nawet przysłowie „Oto twierdza Gori” (Eg aris da goris cyche), które używa się celem określenia czegoś niemożliwego do pokonania. Twierdza znajduje się na wzgórzu widocznym z całego miasta, więc nie da się tam nie trafić. Jest też stosunkowo blisko muzeum Stalina, więc prosto stamtąd można kierować się na wzgórze i po 10 minutach jest się na miejscu. Oczywiście trzeba się jeszcze trochę powspinać. Mury są całkiem nieźle zachowane, ale warto wejść na górę przede wszystkim ze względu na widok na całe miasto i okolice. A widok ten jest piękny, bo oprócz zabudowań miasta w oddali można dostrzec charakterystyczne łyse góry i kościółek zbudowany na szczycie jednej z nich. Już pewnie wspominałem, że w Gruzji budowanie kościołów w najbardziej niedostępnych miejscach było w przeszłości bardzo popularne. Jeśli miejsce jest tu poświęcone Bogu, to musi być miejscem wyjątkowym i trudno dostępnym, aby samo dotarcie do niego było poświęceniem i trudem – pierwszym etapem modlitwy. Może też techniczne wyzwanie, jakim niewątpliwie była budowa kamiennych budowli w miejscach, gdzie w ogóle trudno wyjść, było czymś w rodzaju ofiary.
Widok z Twierdzy Gori na miasto
Ponieważ na górze, poza widokami nie ma nic ciekawego do roboty to nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Postanowiliśmy pojechać do skalnego miasta Upliscyche leżącego około 8 km od centrum Gori. W przewodniku Petera było napisane, że można próbować pojechać tam marszrutką, która dojeżdża do jakiejś tam wsi i potem kawałek trzeba iść na nogach. Jednak zdecydowanie odradzam taki sposób dotarcia do Upliscyche, bo marszrutka jeździ rzadko i z tej wsi jest naprawdę daleko do ruin. Poza tym na stopa poza sezonem też nie ma co za bardzo liczyć, bo wiele samochodów tam nie jeździ. Dlatego my postanowiliśmy pojechać taksówką. Muszę przy tej okazji wspomnieć, że kierowca wyprowadził mnie z równowagi i na niego nawrzeszczałem, bo próbował mnie oszukać, czego strasznie nie lubię. Początkowo targowaliśmy się z nim tak długo, aż cena spadła do 30 lari (ok. 60 zł) za podróż w dwie strony i pół godziny oczekiwania w Upliscyche. Była to w mojej opinii uczciwa kwota i dla nas, bo dzieliliśmy ją na pół, i dla niego, bo turystów nie było prawie wcale. Jak już taksówkarz zgodził się na cenę i wsiedliśmy do samochodu, to powiedział: „kak my uże gawarili – 30 euro”. Nie wiem, czy myślał, że nie zwrócimy uwagi na zamianę słowa „lari” na „euro” ale bardzo się zdenerwowałem i wysiadłem. On zaczął na mnie krzyczeć, że łamiemy umowę, więc ja również mu nawymyślałem od oszustów i złodziei. Aż się na nas ludzie zaczęli gapić. Ostatecznie kierowca ustąpił i zaczął nas przepraszać, mówiąc, że początkowo wziął mnie za Niemca i od Polaka by nigdy nie wziął tylu pieniędzy. Nie wiem dlaczego ten człowiek myślał, że zmienię o nim zdanie po tym jak oznajmił, że Niemca to by naciągnął, ale mnie już nie. Tym bardziej mi się to nie podobało, że podróżowałem z Anglikiem, który pewnie byłby potraktowany tak samo jak Niemiec. Jednak przestałem udawać obrażonego dopiero jak powrócił do „lari” i dodatkowo obiecał, że poczeka na nas w Upliscyche godzinę bez dodatkowej opłaty. Musicie pamiętać, żeby uważać w Gruzji na taksówkarzy i pilnie słuchać tego co mówią o cenie. Zdecydowanie nie wolno też wsiadać do taksówki bez uzgodnienia ceny, bo wówczas kierowca uznaje, ze zgadzamy się na wszystko i praktycznie nie da się po zakończeniu podróży zmienić kwoty jaką sobie podyktuje. A ta kwota może być naprawdę bardzo wygórowana.
Upliscyche
Wstęp do Upliscyche kosztuje 7 lari (dla studentów 3 lari) i jest to miejsce warte odwiedzenia, ale nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Wykucie kilkunastotysięcznego miasta w skale na pewno było wyzwaniem i różne zastosowane tam rozwiązania techniczne są godne uwagi. Dość dobrze poradzono sobie z gromadzeniem i odprowadzaniem wody i sam fakt, że to wszystko się nie zawaliło przez tyle lat jest dowodem na wysoki poziom rozwiązań architektonicznych. Jest to imponujące tym bardziej, że historia tego miejsca sięga drugiego tysiąclecia przed naszą erą, więc można Upliscyche zaliczać do najstarszych ośrodków miejskich świata. Miasto pełniło przez jakiś czas rolę ważnego ośrodka regionu i nawet było siedzibą królów. Natomiast opinie w przewodnikach są zdecydowanie przesadzone. Nie ma tutaj nic nadzwyczaj ładnego i ja bym nie przypisywał temu miejscu wartości estetycznej jakiej nie prezentuje. Fajnie jest zobaczyć wykute mieszkania i pałace, oraz poczuć ich historię, ale to wszystko. Nie ma tu nic specjalnego, zwłaszcza jeśli kogoś, tak jak mnie, nie interesuje historia myśli urbanistycznej.
Widok z Upliscyche
Po wizycie w Upliscyche, taksówkarz zawiózł nas do centrum i prawie od razu złapaliśmy marszrutkę do Tbilisi, gdzie byliśmy na 18:00. Nie polecam zostawania w Gori na noc, bo w mieście pewnie nie ma co robić wieczorem. Stolica nocą dalej tętni życiem. Fajnie jest potraktować wizytę w Gori, jako jednodniową wycieczkę z Tbilisi, lub postój w drodze na zachód. Pewnie w całym obwodzie (Szida-Kartlia) można byłoby zobaczyć więcej i nawet przenocować, jeśliby odwiedzenie północnej części regionu nie wiązało się z bezpośrednim narażeniem życia. Na północ od Gori znajduje się już bowiem Osetia Południowa, administracyjnie leząca w Szida-Kartlii, ale nawet ja, podejrzewany przez kilka osób o niepoczytalność, nie odważyłbym się tam pojechać. Zresztą i tak by mnie nie pewnie wpuszczono…

sobota, 12 lutego 2011

20. Ojczyzna Stalina

W Gori znajduje się jedno z prawdopodobnie dwóch ostatnich na świecie muzeów Stalina. Drugie, znajduje się w Batumi, na gruzińskim wybrzeżu Morza Czarnego. Co w takim kraju jak Gruzja robią muzea jednego z największych tyranów, jakich znała historia? „Przecież Stalin był Gruzinem” często słyszymy od miejscowych po zadaniu im tego pytania i aż się włosy jeżą, że dla niektórych ludzi tutaj taka odpowiedź jest jedynym uzasadnieniem. Postanowiłem oczywiście odwiedzić muzeum i zobaczyć jakiej historii uczy, a jest to naprawdę bardzo wybiórcza historia.
Muzeum znajduje się niedaleko ratusza i aby do niego dotrzeć, trzeba przejść przez długi i wąski, zaniedbany park. Muzeum mieści się w dużym gmachu, ale pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy nie był budynek, lecz dość duża dziura w ziemi, z której wystawały stalowe pręty. To tutaj, jak się dowiedziałem, będzie chyba przeniesiony pomnik Stalina, który jeszcze do czerwca 2010 roku stał przed ratuszem. Zapadła decyzja, aby go usunąć z głównego placu miasta i pani w kasie muzeum nie chciała mówić o tym, kto kazał go zburzyć i jakie były tego powody. Przeczytałem później, że prezydent Gruzji kojarzył jego obecność z "wpływami Moskwy w Gruzji". Pomyślałem sobie, że może to muzeum wcale nie wychwala tyrana, ale mówi o stalinizmie w sposób obiektywny. Jednak praktycznie od razu zostałem sprowadzony na ziemię: „Proszę się nie martwić, za muzeum stoi mniejszy posąg, jest też kilka tutaj, w budynku, więc na pewno zobaczy pan Stalina”. Po co więc usuwać pomnik sprzed ratusza, skoro ma być postawiony koło muzeum i w dodatku z tyłu stoi taki sam, tylko ze troszkę mniejszy? Czy nie powinno być w tym większej konsekwencji? Okazało się, że można też z przewodnikiem zwiedzić dom, w którym ponoć mieszkał Stalin jako dziecko i jest też wagon, w którym podróżował na konferencję w Jałcie. Jeśli będziemy chcieli, to po zwiedzeniu głównej ekspozycji Pani chętnie nas oprowadzi.

Muzeum Stalina - na pierwszym planie pozostałości po pomniku,
w tle obudowany dom szewca Dżugaszwilego i gmach muzeum

W muzeum byliśmy z Peterem jedynymi zwiedzającymi, bo było po sezonie turystycznym i ogólnie w Gori turystów było jak na lekarstwo. Po wejściu do sal wystawowych ma się wrażenie, że czas zatrzymał się tutaj jeszcze za czasów radzieckich. Chyba nic się nie zmieniło poczynając od karteczek przy eksponatach i na malowaniu sufitu kończąc. Jest natomiast schludnie i widać, że pracownicy dbają tutaj o czystość. Szkoda, że treść, jaką niosła ekspozycja delikatnie mówiąc nie była ciekawa. Można było zobaczyć mnóstwo pamiątek rzeczowych, prezentów, mebli, odznaczeń, przedmiotów codziennego użytku, czy też zapisków. Niektóre rzeczy były naprawdę ładne i warte wystawienia w jakimś muzeum. Były też gabloty ze zdjęciami opowiadającymi historię Stalina. Nie znalazłem nic o czystkach w Armii Czerwonej, o głodzie na Ukrainie, ani o inwazji na Polskę. Próżno było szukać czegoś o gułagach, zsyłkach, masowych morderstwach. Nic w tym miejscu nie wskazywało na to, że stalinizm mógł mieć jakiekolwiek ciemne strony. Była nawet sala, która w wyglądzie przypominała świątynię ku pamięci Stalina z puszczaną muzyką żałobną. Będąc tam miałem wrażenie, że projektantowi naprawdę brakowało „wodza”. Takie miejsce jak to muzeum, w Polsce nie miało by prawa istnieć w tej postaci.
Muzeum Stalina - ekspozycja wewnątrz
Szybko się nam znudziła ekspozycja w środku i poszliśmy z przewodniczką zwiedzić chatkę Stalina. Jego ojciec był szewcem, a życie małego Józefa (właściwie nie jest to jego prawdziwe imię) było raczej ciężkie i okupione cierpieniem. To pewnie dlatego był podatny na ideologię, która zanim zaczęła niszczyć świat zniszczyła jego samego. W domku nie można było za bardzo się poruszać, ani niczego dotykać. Co innego w wagonie. Tutaj, jeśli chciałem mogłem sobie usiąść przy biurku, gdzie Stalin tworzył i podpisywał różnego typu dokumenty związane z jałtańską konferencją, pewnie też dokumenty związane z Polską. Nie chciałem usiąść, przesądnie bałem się, że się zarażę czymś złym JŁóżka też się bałem. Całe to miejsce budziło we mnie tak głęboką odrazę, że z trudem przychodziło mi odwzajemnianie uśmiechu pani przewodnik, a tłumaczone przeze mnie słowa na język angielski dla Petera z trudem wychodziły mi przez usta. Na szczęście pani przewodnik nie wgłębiała się w historię ani jej ocenę, lecz ograniczyła się do podawania suchych faktów: „tutaj jest to, a tu to”. Szybko się stamtąd zmyliśmy. Peter był zdziwiony tym wszystkim, ja byłem raczej zdegustowany. Ale to w sumie jest też ich historia i Gruzini mają prawo we własnym, wolnym kraju przedstawiać ją tak, jak chcą. W końcu żyjemy w czasach wolności słowa.
Skąd jednak się bierze tak dziwne podejście w tym kraju do tego człowieka? Co prawda są tu ludzie, którzy oceniają go jako zbrodniarza, ale dla sporej części społeczeństwa jest on kimś wspominanym z uśmiechem na twarzy. Jest tak zwłaszcza w mniejszych miastach i wsiach oraz u ludzi starszych. Może Stalin był dla Gruzinów dobry? Może jego historia była przekazywana z rodziców na dzieci w sposób nieco upośledzony, bo w sumie kto wówczas w Gruzji mógł znać inną prawdę niż tą powszechnie dopuszczaną do publicznej wiadomości? Dzisiaj w Gruzji nie żyje się dobrze w przeciwieństwie do czasów bogatej republiki związkowej. Zdecydowanie zbyt dużo ludzi musi walczyć o jedzenie na każdy kolejny dzień, a w dodatku praktycznie od rozpadu ZSRR kraj nie zaznał długotrwałego pokoju. Nie chcę oceniać, czy takie powody mogą być wystarczające do lepszej oceny ich rodaka, ale myślę, że mogę to zrozumieć. Im więcej dni spędziłem w Gruzji, tym było mi łatwiej i tym mniej włos mi się na głowie jeżył. A może to my się mylimy i nawet w bestii warto dostrzec pozostałości człowieka?

wtorek, 8 lutego 2011

19. Gori i cienie wojny

Na niedzielę zaplanowałem sobie wstępnie wyjazd do Kazbegi, ale jakto już bywa w improwizowanych wyjazdach wszystko się pozmieniało. Irina zadzwoniła do swojej koleżanki i dowiedziała się, że pogoda w górach w niedzielę ma być zła i pewnie nic nie będzie widać zza mgły. Natomiast zapowiadano na świetną widoczność w poniedziałek. W związku z tym razem z Peterem postanowiliśmy pojechać do Gori. Zostaliśmy w dwójkę, bo Bartek i Natalia w sobotę wieczorem pojechali już do Erywania. Praktycznie zmusiliśmy się do wstania o 7:30 co u mnie niemalże graniczy z cudem. Było o tyle ciężko, że w sobotę wieczorem po powrocie z Mcchety poszliśmy z Peterem do centrum miasta na plenerową imprezę Tbilisoba – coś w rodzaju „dni miasta”. Było nawet ciekawie, a na scenie występowało kilka lokalnych zespołów, więc zostaliśmy praktycznie do końca kosztem snu. No cóż, jeśli chciałbym się wyspać i wypocząć to pojechałbym na wakacje do kurortu nad jakimś ciepłym morzem i na samą myśl o takich wakacjach robi mi się niedobrze.
Do Gori można dojechać marszrutką z Didube i jest to dość proste, bo jak już pisałem wcześniej naganiacze zapytani o kierunek od razu zaprowadzili nas do właściwego busika, w którym od razu zasnąłem. Na szczęście kierowca postanowił zadbać o to, abym nie przegapił nic po drodze i zaraz po wjeździe na autostradę postanowił nie zwracać uwagi na inne poruszające się pojazdy. Mieliśmy głośny klakson, więc to czyniło nas prawie królami na drodze. Ogólnie w przerwach pomiędzy skokami ciśnienia i myśleniem „tym razem to już koniec” pooglądałem sobie to co było dookoła. Po pierwsze droga – totalnie niedorobiona choć nowa. Nie potrafię tego dokładnie opisać, ale wyglądało to tak, jakby inżynier uznawał robotę za gotową po wylaniu asfaltu. Nikt nie zaprzątał sobie głowy ładnymi plastikowymi słupkami, ekranami dźwiękoszczelnymi i całym innym około drogowym stuffem, który by ułatwiał podróż i życie wokół autostrady. Pomiędzy jezdniami zamiast aluminiowych barierek stały betonowe klocki – to pewnie z oszczędności na służbach ratunkowych, które dzięki temu do wypadku nie miały sensu przyjeżdżać.
Niedaleko Gori pojawiły się łyse, porośnięte tylko trawą wzgórza wcześniej widoczne tylko jako zamazane kontury na horyzoncie. Można też było zobaczyć pewne świadectwa wojny, a może raczej wojen, w postaci prostych osiedli dla uchodźców z Południowej Osetii. Osiedla te zbudowano w sporej odległości od miasta nie myśląc o dostępie do kanalizacji, czy chociażby do szkół i sklepów, więc pomimo tego, że z daleka domki wyglądały schludnie, to jak zapewniała mnie siedząca obok kobieta panujące tam warunki były bardzo ciężkie. Nie wiem ile osób musiało opuścić Południową Osetię i ile takich osiedli jest w Gruzji, ale współczułem tym ludziom, którzy cierpieli z powodu nieuzasadnionej nienawiści.
Gori - lej po bombie kasetowej (fot. www.kaukaz.pl)
W mieście Gori śladów wojny już nie widać. No, może poza wskazanymi mi przez jednego taksówkarza lejami po zakazanych bombach kasetowych, które miejscami pozostały w asfalcie. Bomby te są wyjątkowo paskudnym wynalazkiem rodzaju ludzkiego, bo są jak główki maku, przy czym ziarenkami są małe pociski odłamkowe lub zapalające. Jak bomba kasetowa uderzy w ziemię, to ładunki te są wyrzucane we wszystkie strony. Myślę, że małpa – praprzodek człowieka użyła pierwszego narzędzia w postaci znalezionego kamienia właśnie do morderstwa innego członka swojego stada. Tak już nam zostało, jesteśmy genetycznie skazani na wybijanie samych siebie i mamy wyjątkowe zdolności wymyślania różnych rodzajów broni. Ale wracając do bomb kasetowych, to muszę nadmienić, że ponad sto państw świata poparło zakaz ich używania wskazując je jako broń niehumanitarną. Polska, jako jeden z głównych posiadaczy tego rodzaju uzbrojenia zakazu nie poparła. Jeśli zaś chodzi o Gruzję, to czytałem i słyszałem wiele na temat oburzenia, jakie wywołało zastosowanie tych bomb przez Rosję w czasie wojny w 2008. W naszych mediach nic jednak nie mówi się na temat użycia tych samych bomb przez Gruzję w czasie bombardowania Południowej Osetii. W Gruzji też się raczej o tym nie mówi. Na wojnie cierpią tylko biedni ludzie, po jednej i po drugiej stronie. Ile ofiar było w Gori? Tak dokładnie nie wie nikt. Ale brat tego taksówkarza był podobno lekarzem pracującym przy identyfikacji i liczeniu zwłok i według jego relacji liczba ofiar po gruzińskiej stronie była mocno zaniżona. No, ale to tylko plotka…

Więcej informacji o zniszczeniach w Gori: http://www.kaukaz.pl/fotoreportaze/gori-po-wojnie.php

sobota, 5 lutego 2011

18. Gruzińska gościnność - episode 1

Taksówkarz czekał na nas, bo prosto z Dżwari miał zawieść nas do pobliskiej winnicy wujka T, który niespodziewanie zadzwonił do niego i słysząc, że mamy w planach zwiedzanie Mcchety zaprosił nas wszystkich do siebie na drobny poczęstunek. Właściwie, to zaproszenie miało praktycznie formę życzliwego przymusu, z którym nie można by było nawet za bardzo dyskutować, więc postanowiliśmy odwiedzić winnicę rezygnując z Samtawro – trzeciego zabytku z listy UNESCO. Zresztą, kto chciałby odmówić. Gościnność gruzińska jest czymś płynącym prosto z serca i nie da się jej odmawiać bez ryzyka wywołania autentycznego smutku gospodarza. Pojechaliśmy więc do miejscowości, do której drogę stanowiła błotnista maź nosząca ślady utwardzania. Myślę, że archeologowie doszukaliby się też pozostałości asfaltu, bo miejscami prześwitywało coś w tym stylu. Ogólnie z każdym pokonywanym metrem malała moja wiara w to, że zwykła łada będzie w stanie tam dojechać. No ale zarówno taksówkarz jak i T mieli zupełnie zwyczajne miny i siedzieli niewzruszeni w czasie gdy urządzaliśmy slalom gigant pomiędzy ogromnymi dziurami.
Po pół godzinie dojechaliśmy do posiadłości Giorgija, który przywitał nas jak swoich najlepszych przyjaciół i od razu zapewnił, że jego dom jest teraz również i nasz, więc mamy czuć się swobodnie, możemy zostać tyle dni ile chcemy (tak, dni!) i liczy na to, że nasza pierwsza wizyta u niego nie będzie ostatnią. Ten człowiek przecież w ogóle nas nie znał i nawet jeszcze nie weszliśmy do domu, ale mówił to z takim przekonaniem, że dało się odczuć prawdziwość tej deklaracji. Wokół domu Giorgija prawie wszędzie rosły winorośle, które o tej porze roku pozbawione już były owoców. Było też kilka drzew i krzewów z jadalnymi owocami, których nazw niestety nie zapamiętałem. Cała działka była lekko pochyła i na tej pochyłości ustawiony był duży i ładny dom, który był budowany własnoręcznie przez Giorgija. Zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich pomieszczeniach części mieszkalnej, które były urządzone gustownie, ale bez zbędnego przepychu. W miejscu, gdzie teren się obniżał, dom miał jeszcze jeden poziom, który można byłoby nazwać „-1” zawierający winiarnię. Tam ostatecznie zostaliśmy zaproszeni już po obejrzeniu wszystkiego w domu i ogrodzie.
W winiarni było wyjątkowo pięknie. Całe główne pomieszczenie zdobiły oryginalne, ręcznie wykonane zdobienia z drewna i sznurów, których głównym motywem była pajęczyna podwieszana pod sufitem. Do tego dochodził duży kominek i kilka tradycyjnie wyglądających urządzeń do robienia wina. Giorgij objaśnił nam cały proces produkcji począwszy od zbierania, poprzez prasowanie i leżakowanie. Dość łatwo było go zrozumieć, bo oprócz tego, że znał rosyjski, to nawet trochę angielski. W gruzińskiej winnicy, jak tłumaczył, nic nie może się zmarnować, więc pozyskane z wina resztki winogron są przerabiane na wódkę Czaczę. Jest do tego specjalna kadź, gdzie wsypuje się skórki i inne starte resztki, po czym podgrzewa się na gazowym palenisku i w magiczny sposób wypływa kroplami z dziubka przeźroczysty alkohol, który po kilku destylacjach osiąga 60 – 70%. W czasie, kiedy tam byliśmy wino było już zabeczkowane i skończyła się akurat produkcja partii Czaczy, co uwalniało przyjemny zapach, którego nie umiem do niczego porównać. 
Kadź na czaczę
Zostaliśmy też zaproszeni do magazynu, w którym znajdowało się około 3000 litrów wina w wieku do czterech lat. Wszystko na użytek rodziny i nic na sprzedaż. W Gruzji dużo ludzi na wsi produkuje ogromne ilości wina, więc chyba nie ma sensu go sprzedawać. No ale ile oni muszą wypijać tego wina, skoro jedna, nawet wielopokoleniowa rodzina ma go w piwnicy 3000 litrów? Będąc w Gruzji odpowiedziałem sobie na to pytanie, ale opowiem o tym przy innej okazji.
Giorgij poprosił nas, abyśmy wskazali baniak wina, którego chcielibyśmy spróbować. Wybraliśmy podobno jedno z gorszych, więc Giorgij zapowiedział, że poczęstuje nas nim, ale potem to on wybierze swoje najlepsze, bo będzie się źle czuł stawiając na stole dzban z przeciętną zawartością. Zasiedliśmy do stołu. Jak na „drobny poczęstunek”, to było tego dość sporo. Na środku był pyszny, słony gruziński chleb wypiekany tradycyjnie w kamiennych studniach, przez co miał płaski kształt łezki wygiętej w łuk. Był też biały, aromatyczny ser, który też jest podobno charakterystycznym regionalnym produktem, owoce, których w Polsce chyba nie da się kupić, płaty mięsa z rusztu, o delikatnym ziołowym smaku i jakieś pikantne kiełbaski. Do tego wszystkiego podany był pyszny zielony sos chyba z ogórkami i przyprawami nowymi dla mojego podniebienia. Stały też talerzyki i sztućce, które ostatecznie okazały się mało potrzebne i do tego kryształowe szklaneczki na wino. Zostaliśmy przeproszeni, że ze względu na zbyt krótki czas na przygotowanie posiłku jesteśmy goszczeni tak skromnie… Tyle, że to „skromnie” wystarczyło mi na tyle, że o kolacji tego dnia już nie miałem siły nawet myśleć.
T na szybko nam opowiedział o zwyczajach w ucztowaniu i bardzo pilnował w trakcie posiłku, czy czasami niczego ważnego nie zapomnieliśmy. Jest jeden szef imprezy zwany Tamada, który nadaje rytm całemu posiedzeniu. Bycie Tamadą to jest wielki zaszczyt i zazwyczaj przyjmuje go gospodarz lub najstarszy z rodu. Zazwyczaj bez jego zgody nic się nie dzieje i nieładnie jest chociażby wstawać od stołu bez jego skinienia. U nas Tamadą był oczywiście Giorgij. Jedzenie i picie wina też podlega pewnym zasadom i po pierwsze najpierw pije się toast, a potem się je. Nie można podnieść szklanki do ust bez toastu i można podnieść ją tylko raz zazwyczaj opróżniając w całości lub większości. Nawet jeśli ktoś zostawi w szklance jakąś ilość wina, to nie można sobie go ot tak popijać. Zawsze wymaga to wygłoszenia toastu i wyraźnego sygnału Tamady. Nawet jeśli w szklance coś zostało, to przed każdym toastem dolewa się wina do pełna. Jeśli natomiast chodzi o toast, to nie jest to rzucone „zdrowie” czy też „za nas”, tylko bardzo sprecyzowana fraza poprzedzona stosunkowo długim przemówieniem, które uzasadnia i nadaje wagę całemu toastowi. O samych toastach, z których wiele jest wręcz obowiązkowych jeszcze napiszę, ale w czasie całej uczty jest tego dużo. Można się zastanawiać, czy czasami nie wypija się za dużo alkoholu, skoro pije się kilkanaście toastów szklankami, no ale z pijaństwem nie ma to nic wspólnego. Gruzini brzydzą się pijaństwem i nie mają szacunku dla ludzi, którzy nie mają umiaru. Jeśli któryś z gości nie chce pić już wina, to w kolejnych toastach grzecznościowo podnosi szklankę do ust i upija odrobinkę. Od dziecka się tego tutaj uczy. Poza tym uczta trwa długo, zazwyczaj kilka godzin i naprawdę się bardzo dużo zjada. Ogólnie od stołu goście wstają tylko lekko zaczerwienieni i wprawieni w dobry humor, ale nikomu język się nie plącze i gruzińskie wino na gruzińskiej uczcie nie szkodzi. Zresztą trunki tego typu nie mają prawa szkodzić, a w dodatku wino jest tak naturalne i ma tak wyjątkowy smak, że nie można go zapomnieć. Pierwsze „gorsze” wino już prezentowało nieznaną przeze mnie jakość, ale to najlepsze właściwie przeszło moje wyobrażenie i nawet nie smakowało jak wino w rozumieniu, które do tej pory znałem. Nawet gruzińskie wina znanych marek kupowane w sklepach nie są tak wyjątkowe jak te, produkowane przez tysiące rodzin gdzieś w nieznanej gruzińskiej wsi.
Przypadło mi w udziale wygłoszenie ostatniego toastu, co sprawiło, że zrobiło mi się bardzo głupio. Bo jak tutaj wygłosić chociażby w części tak mądrą przemowę, jak wcześniejsze? I to jeszcze nie po polsku. No ale jakoś poszło. Wzniesiony toast za gospodarza, jak powiedział mi kilka dni później T, był odebrany przez jego wujka jako przejaw dobrego wychowania i taktu, a ogólnie w jego opinii kulturalne zachowanie moje, Bartka i Natalii podobno potwierdziło zdanie Giorgija, że w Polsce żyją wspaniali ludzie pod wieloma względami bardzo bliscy Gruzinom. Zostaliśmy poproszeni o zostanie na noc, ale musieliśmy odmówić, bo Bartek i Natalia wieczorem mieli pociąg do Erewania, a my z Peterem wybieraliśmy się na miasto na plenerowy koncert z okazji „Dni Tbilisi”. Po trzech (może czterech) godzinach pobytu pożegnaliśmy się więc z Giorgijem zapewniając siebie nawzajem o dozgonnej przyjaźni i o tym, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Mam szczerą nadzieję, że tak się stanie… Bo Giorgij był pierwszym Gruzinem, który pokazał mi, przedstawicielowi gościnnego narodu polskiego, co oznacza słowo „gościnność” w Gruzji. A oznacza bardzo wiele.

środa, 2 lutego 2011

17. Mccheta - tu wszystko się zaczeło

Podróż marszrutką z Tbilisi do Mcchety trwa mniej więcej 20 minut. Droga jest bardzo dobra i stan nawierzchni znacznie odbiega w pozytywną stronę od gruzińskiego standardu. Są nawet znaki. Kierowca ogólnie jechał bardzo szybko i nie miało to dla niego znaczenia, że po jakimś czasie zjechaliśmy z autostrady i być może pojawiły się ograniczenia prędkości. Jednak jadąc do Mcchety nie miałem tak częstego w następnych marszrutowych wojażach oblicza śmierci w oczach, być może dlatego, że przez pewien czas dwie jezdnie autostrady nawet się ze sobą nie stykały i prawdopodobieństwo czołówki było mniejsze niż standardowe gruzińskie 50%. Poza tym siedziałem z taką miłą starszą Panią i byłem skupiony na kaleczeniu języka rosyjskiego i wywoływania jej szczerego uśmiechu jeszcze bardziej kaleczonymi słowami po Gruzińsku. Ale myślę, że doskonale się rozumieliśmy. Strasznie skupiałem się na robieniu dobrego wrażenia i prawie nie zwracałem uwagi na widoki za oknem. Migały mi tylko w oczach brązowiejące i złociejące drzewa i dość schludnie, można by powiedzieć bogato wyglądające okolice. Po powrocie do Polski trafiłem na filmik z całego przejazdu drogą z obrzeża Tbilisi do Mcchety, więc zamieszczam go poniżej, abyście mogli poczuć klimat i jednocześnie zaznaczam, że to nie ja jestem jego autorem, lecz użytkownik „eutoge”, kimkolwiek by nie był:



Mccheta jest miejscem obowiązkowym do odwiedzenia w czasie pobytu w Gruzji. Nie można mówić o historii państwowości i kultury całego Zakaukazia nie wspominając o tym miejscu, które dziś nie ma żadnego znaczenia politycznego, czy też gospodarczego. Miasto bowiem, kiedyś pełniło bardzo ważną rolę stolicy jednego z gruzińskich królestw (królestwa Iberii) zanim ten zaszczyt przypadł w udziale Tbilisi. Gród zbudowano w widle rzek Kury (Mtkwari) i Aragwi, co doskonale jest widoczne obserwując miasto z otaczających je wzgórz. Przeleciało mi przez głowę, że powodzie musiały być tutaj dość częste, a może dalej są. W IV wieku Gruzja, jako drugi kraj na świecie, przyjęła Chrześcijaństwo i wówczas w Mcchecie zbudowano pierwszy, drewniany kościół, który w V wieku stał się siedzibą nie tylko władz niezależnego kościoła gruzińskiego, ale też jednym z najważniejszych ośrodków Chrześcijaństwa w tej części świata. Następnie na jego miejscu powstawały nieustannie niszczone przez najeźdźców i trzęsienia ziemi budowle kamienne. Dzisiaj stoi tu  imponująca katedra Sweti Cchoweli (Drzewo życia) wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Bije z niej nie tylko potęga i dostojeństwo godne świętego miejsca, ale też kunszt i architektoniczny perfekcjonizm świadczący o ówczesnej potędze królestwa. T mówił dodatkowo, że użyty do budowy piaskowiec, jest na tyle ciekawy, że ściany przyjmują różny kolor w zależności od oświetlenia i wilgotności, ale nie wiem jak bardzo takie zmiany są rzeczywiście zauważalne. Dziesiątki najazdów wymusiły powstanie grubego muru dookoła budowli z piękną bramą, przed którą akurat siedział sobie staruszek i pięknie grał na czymś w rodzaju mandoliny wprawiając wchodzących na dziedziniec w przyjemny, spokojny nastrój. W środku katedra ozdobiona jest pięknymi, niestety troszkę zniszczonymi freskami i całą gamą zabytkowych ikon. Akurat odbywał się ślub, więc nie chcieliśmy za bardzo przeszkadzać i cieszyliśmy oczy jedynie ogólnym wrażeniem nie podchodząc do większości unikatowych zabytków. Niesamowite miejsce.
Po opuszczeniu Sweti Cchoweli zapragnęliśmy pojechać na widoczną z całej Mcchety górę, gdzie znajduje się monastyr krzyża zwany Dżwari. Nazwa pochodzi od krzyża ustawionego tam w czwartym stuleciu, a historia monastyru sięga szóstego. Imponujący jest wiek tego wszystkiego… Naprawdę nie spodziewałem się. T załatwił nam taksówkę w bardzo przyzwoitej cenie i pojechaliśmy na górę, co zajęło około 20 minut w jedną stronę, więc dość długo. Natomiast widok na Mcchetę jest stamtąd wspaniały, nie mówiąc już o samym monastyrze, który również znajduje się na liście UNESCO. Zdecydowanie, nie można wyjechać z Gruzji nie odwiedzając Mcchety. To tu rozkwitała gruzińska kultura i tu znajdują się architektoniczne wzory dla całego kraju. We wszystkim co później w Gruzji zobaczyłem widoczne było większe, lub mniejsze nawiązanie do któregoś z zabytków Mcchety.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

16. Dworzec Didube

Gdy po spotkaniu z T dotarliśmy na „dworzec” Didube, to właściwie początkowo nie wiedziałem jakim słowem określić to miejsce. Wyobraźcie sobie bardzo duży plac, na którym asfalt stanowi wysepki pomiędzy piaskiem, błotem i kałużami, gdzie bez wytyczonych linii, czy też miejsc parkingowych stoi sobie lub w ślimaczym tempie próbuje wjechać, bądź wyjechać kilkaset marszrutek (busów). Być może „kilkaset” jest tutaj przesadnym określeniem, ale więcej niż 100 jest ich na pewno, a panujące w porannych godzinach zamieszanie uniemożliwia rozsądne oszacowanie liczebne tego szaleństwa. Prawie żadna marszrutka nie ma wypisanego rozkładu jazdy, ani nawet nie stoi pod tabliczką z wypisanym miejscem swojego przeznaczenia. Ma tylko za szybą makaronową inskrypcję, która umiejącym czytać pozwala stwierdzić, gdzie dany busik się udaje. Jednak jest w tym jakiś porządek, bo wszyscy wiedzą, w jakim mniej więcej rejonie dworca będzie stać transport do Gori, czy też Kutaisi. Zresztą ta wiedza też nie jest potrzebna, bo po wyjściu ze stacji metra, które w tej części miasta wypełza na powierzchnię, wpada się od razu w gruziński zamęt komunikacyjny z naturalnie rodzącym się przeświadczeniem, że w tym szaleństwie jest metoda. Od razu słychać tak zwanych „nawoływaczy” którzy krzycząc nazwę miasta starają się ponad wszystko zapełnić po brzegi obsługiwaną przez siebie marszrutkę. Jeśli marszrutka nie będzie miała zapełnionych wszystkich miejsc siedzących to nieprędko odjedzie, więc szybkie zapełnianie jest w mojej opinii kluczowe dla powodzenia tego dziwnego biznesu. Żaden z pasażerów nie lubi czekać na odjazd zbyt długo. Jeśli kierowca mówi „odjazd o 10:00”, ale uzbiera skład wcześniej to jedzie od razu. Jeśli natomiast składu nie uzbiera, to będzie przeciągał minuta po minucie, aż w końcu jakiś zirytowany pasażer zagrozi rezygnacją z przejazdu. Przecież i tak płaci się po dotarciu do celu, więc nikt nie ma specjalnych sentymentów i może po prostu zdenerwować się, pokrzyczeć przy tym nerwowo i wyjść machając rękami z niezadowolenia. Dobry nawoływacz, to z pewnością klucz do sukcesu.
T podszedł do pierwszego lepszego, krzyczacego akurat „Kutaisi” i spytał o Mcchetę, na co ten natychmiast zareagował i praktycznie biegiem zaprowadził nas do marszrutki, w której były jeszcze puste miejsca. Co ciekawe, nasza marszrutka nie miała napisane na tabliczce „Kutaisi”, więc nawoływacz wskazał nam inną niż tą, którą chciał zapełnić. Pewnie jakąś z tego samego biznesu, albo może należącą do swojego przyjaciela lub kogoś z rodziny. T pouczył mnie, że jeśli tylko o coś zapytam, to zawsze mnie zaprowadzą i nie muszę się martwić o cenę, bo kierowcy marszrutek nie oszukują tak jak taksówkarze. Jest to czysty biznes, który opiera się na zaufaniu. Zresztą nie wyobrażam sobie, aby nie opierał się na zaufaniu… W większości przypadków chcąc gdzieś dojechać po prostu idzie się na dworzec z nadzieją, że będzie transport, jakiego szukamy i będzie on w standardowej, relatywnie niskiej cenie. Jakiś czas później dowiem się też bazując na własnym doświadczeniu, że zatrzymywana na drodze marszrutka zawsze się zatrzyma i rozciągnie się wzdłuż i wszerz, abym tylko się zmieścił. Nigdy nie zdarzyło mi się zawieść na tym specyficznym rodzaju transportu. Chcąc wydostać się z Tbilisi musimy jednak wiedzieć, że z Didube dojedziemy do północnej i zachodniej Gruzji, a aby jechać na wschód i na południe należy udać się na dworzec Ortachala, znajdujący się w południowo - wschodniej części miasta. Skrajne położenie tych dwóch dworców sprawia, że marszrutki nie pchają się przez centrum i unikają większych korków przy wyjeździe i wjeździe do miasta. Z Didube do Ortachala można też w miarę szybko dostać się metrem.
Didube nie jest tylko dworcem. Drugą jego rolą jest pełnienie funkcji bazaru, na którym można kupić artykuły podstawowej potrzeby i różne drobiazgi wątpliwej przydatności. Sprzedawcy prowadzą handel obnośny wymieniając głośno to, co noszą i często wchodząc do czekających marszrutek. Nikt jednak się nie narzuca podchodząc bezpośrednio do potencjalnego klienta. Oferty rzucane są „w powietrze” tylko raz i jeśli po kilku sekundach nikt z marszrutki się nie zainteresuje, to sprzedawca wychodzi i idzie dalej. Najczęściej sprzedawane są cytryny, słonecznik w kubeczkach (to jest tutaj chyba jakiś nałóg), chusteczki higieniczne, prasa, zabawki, słodycze i drożdżówki. Nie słyszałem, aby ktoś negocjował cenę, chyba w Gruzji nie ma takiego zwyczaju.
Tak bardzo chłonąłem ten kulturowy spektakl, pełny charakterystycznych gruzińskich emocji, że prawie nie zauważyłem kiedy nasza marszrutka ruszyła z miejsca i zaczęła mozolne przepychanie się w kierunku głównej drogi, co było opatrzone tak głośnymi wrzaskami kierowcy przez okno i szalejącym klaksonem, że trudno sobie to wyobrazić. Jednak najtrudniej jest przyjąć do siebie fakt, że ten chaos doskonale się sprawdza i wcale bym nie dał sobie ręki uciąć, że transport publiczny w Polsce jest lepszy. Rozkłady jazdy i uporządkowane perony nic nie dają, jeśli brakuje dobrej woli i wyczucia biznesu. W Gruzji nie ma rozkładów autobusów nie dlatego, że transport publiczny jest zacofany, ale dlatego, że poprostu nie ma takiej potrzeby i to się czuje już po kilku minutach pobytu na Didube.

niedziela, 30 stycznia 2011

15. Jak korzystać z metra w Tbilisi

Marszrutki do Mcchety, jak powiedział nam T odjeżdżają z dworca Didube, toteż musieliśmy się jakoś tam dostać. Stwierdziliśmy, że może warto wypróbować metro, bo nie możemy całego Tbilisi wzdłuż i wszerz zawsze pokonywać pieszo. Irina dała nam plan metra i nie jest chyba źle, bo ma tylko dwie linie, więc prawdopodobieństwo zgubienia się było nikłe. No to poszliśmy na stację metra Marjanishvili, do której z naszego hotelu było jakieś 5 minut na nogach. Pani w kasie kazała nam kupić magnetyczną kartę zbliżeniową, której wydanie trwało jakieś 30 sekund. Przy tej okazji nie mogę sobie odmówić wyśmiania wrocławskiej karty miejskiej, której wyrobienie niemal graniczy z cudem i trwa kilka tysięcy razy dłużej niż 30 sekund. No, w każdym razie kartę metra można sobie w tej kasie doładować dowolną ilością pieniędzy i przy każdym przejściu przez bramkę pobierane jest 50 tetri (0,50 lari = ok. 1 zł).
Na perony przeważnie zjeżdża się w dół na hmm.. co najmniej 50 metrów czyli dość głęboko. Wygląd większości stacji nie zmienił się chyba od czasów radzieckich, podobnie jak stan pociągów. Wszystkie oznaczenia kierunków i stacji jeśli już są, to tylko po gruzińsku, więc może to stanowić problem, jeśli nie umie się ich przeczytać. Z pomocą oczywiście przychodzą miejscowi, bo każdy zapytany chętnie pomoże, więc nie ma się co martwić. Wiedzieć należy jedynie dwie rzeczy, które ułatwią podróżowanie samotnym, nieumiejącym gruzińskiego cudzoziemcom. Po pierwsze metro ma dwie linie: Achmetelis – Varketili oraz Sarbutelo. Linie te krzyżują się na stacji, która nazywa się Wagzlis Moedani (tam, gdzie znajduje się kolejowy dworzec główny). Z linii Sarbutelo prawie w ogóle nie trzeba korzystać, bo najważniejsze miejsca w mieście z punktu widzenia turystycznego i komunikacyjnego znajdują się przy linii Achmetelis – Varketili. Drugą rzeczą, jaką trzeba wiedzieć to komunikat o następnej stacji wygłaszany w wagonie. Brzmi on „Garebi igedeba, szendegi sadguri [Nazwa następnej stacji]” i jest nadawany zawsze po zamknięciu drzwi. Dzięki temu podróż metrem jest naprawdę prosta, wiadomo jaka będzie następna stacja i nawet jak okaże się w ten sposób, że pomyliliśmy kierunki, to można wysiąść i zmienić pociąg. Jeżdżą one naprawdę bardzo często, ale uwaga tylko w godzinach 6:00 – 1:00. Trzeba też uważać w czasie wsiadania do wagonów. Nie ma tam czegoś takiego jak wstrzymanie zamykania drzwi jeśli coś z wagonu wystaje, a tunele metra są bardzo wąskie. Kiedyś, jak byłem już sam, to w metrze przejechałem kilkaset metrów z wystającą nogą i troje ludzi mnie wciągało, przy czym gdy dwóch otwierało ręcznie drzwi, to jeden mnie trzymał, żebym nie poleciał czasami w drugą stronę. Masakra. Nie polecam więc wbiegania do pociągu w ostatniej chwili, bo zaraz i tak będzie następny, a w związku z tym szkoda sobie urywać nogę lub połamać kręgosłup z powodu zahaczenia się plecakiem o wystający ostry element tunelu. To, co jest też charakterystyczne w metrze w Tbilisi to zapach zgniłych jajek w niektórych tunelach. Początkowo myślałem, że jest to związane z jakimiś wyciekami z kanalizacji, ale później ktoś powiedział mi, ze zapach bierze się z naturalnie występujących pod miastem siarkowych wód mineralnych. Nie wszystko złoto, co się świeci i nie wszystko ściekiem, co śmierdzi :).
Ogólnie metro jest jedynym środkiem masowego transportu po mieście, jakim może podróżować dosłownie każdy. Jest proste w obsłudze, nie da się w nim zgubić, są tylko dwa kierunki jazdy i dotrzeć nim można prawie wszędzie, gdyż Tbilisi jest miastem wąskim i długim. Czyli nie ma się co bać tylko wsiadać do pociągu!