Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

sobota, 5 lutego 2011

18. Gruzińska gościnność - episode 1

Taksówkarz czekał na nas, bo prosto z Dżwari miał zawieść nas do pobliskiej winnicy wujka T, który niespodziewanie zadzwonił do niego i słysząc, że mamy w planach zwiedzanie Mcchety zaprosił nas wszystkich do siebie na drobny poczęstunek. Właściwie, to zaproszenie miało praktycznie formę życzliwego przymusu, z którym nie można by było nawet za bardzo dyskutować, więc postanowiliśmy odwiedzić winnicę rezygnując z Samtawro – trzeciego zabytku z listy UNESCO. Zresztą, kto chciałby odmówić. Gościnność gruzińska jest czymś płynącym prosto z serca i nie da się jej odmawiać bez ryzyka wywołania autentycznego smutku gospodarza. Pojechaliśmy więc do miejscowości, do której drogę stanowiła błotnista maź nosząca ślady utwardzania. Myślę, że archeologowie doszukaliby się też pozostałości asfaltu, bo miejscami prześwitywało coś w tym stylu. Ogólnie z każdym pokonywanym metrem malała moja wiara w to, że zwykła łada będzie w stanie tam dojechać. No ale zarówno taksówkarz jak i T mieli zupełnie zwyczajne miny i siedzieli niewzruszeni w czasie gdy urządzaliśmy slalom gigant pomiędzy ogromnymi dziurami.
Po pół godzinie dojechaliśmy do posiadłości Giorgija, który przywitał nas jak swoich najlepszych przyjaciół i od razu zapewnił, że jego dom jest teraz również i nasz, więc mamy czuć się swobodnie, możemy zostać tyle dni ile chcemy (tak, dni!) i liczy na to, że nasza pierwsza wizyta u niego nie będzie ostatnią. Ten człowiek przecież w ogóle nas nie znał i nawet jeszcze nie weszliśmy do domu, ale mówił to z takim przekonaniem, że dało się odczuć prawdziwość tej deklaracji. Wokół domu Giorgija prawie wszędzie rosły winorośle, które o tej porze roku pozbawione już były owoców. Było też kilka drzew i krzewów z jadalnymi owocami, których nazw niestety nie zapamiętałem. Cała działka była lekko pochyła i na tej pochyłości ustawiony był duży i ładny dom, który był budowany własnoręcznie przez Giorgija. Zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich pomieszczeniach części mieszkalnej, które były urządzone gustownie, ale bez zbędnego przepychu. W miejscu, gdzie teren się obniżał, dom miał jeszcze jeden poziom, który można byłoby nazwać „-1” zawierający winiarnię. Tam ostatecznie zostaliśmy zaproszeni już po obejrzeniu wszystkiego w domu i ogrodzie.
W winiarni było wyjątkowo pięknie. Całe główne pomieszczenie zdobiły oryginalne, ręcznie wykonane zdobienia z drewna i sznurów, których głównym motywem była pajęczyna podwieszana pod sufitem. Do tego dochodził duży kominek i kilka tradycyjnie wyglądających urządzeń do robienia wina. Giorgij objaśnił nam cały proces produkcji począwszy od zbierania, poprzez prasowanie i leżakowanie. Dość łatwo było go zrozumieć, bo oprócz tego, że znał rosyjski, to nawet trochę angielski. W gruzińskiej winnicy, jak tłumaczył, nic nie może się zmarnować, więc pozyskane z wina resztki winogron są przerabiane na wódkę Czaczę. Jest do tego specjalna kadź, gdzie wsypuje się skórki i inne starte resztki, po czym podgrzewa się na gazowym palenisku i w magiczny sposób wypływa kroplami z dziubka przeźroczysty alkohol, który po kilku destylacjach osiąga 60 – 70%. W czasie, kiedy tam byliśmy wino było już zabeczkowane i skończyła się akurat produkcja partii Czaczy, co uwalniało przyjemny zapach, którego nie umiem do niczego porównać. 
Kadź na czaczę
Zostaliśmy też zaproszeni do magazynu, w którym znajdowało się około 3000 litrów wina w wieku do czterech lat. Wszystko na użytek rodziny i nic na sprzedaż. W Gruzji dużo ludzi na wsi produkuje ogromne ilości wina, więc chyba nie ma sensu go sprzedawać. No ale ile oni muszą wypijać tego wina, skoro jedna, nawet wielopokoleniowa rodzina ma go w piwnicy 3000 litrów? Będąc w Gruzji odpowiedziałem sobie na to pytanie, ale opowiem o tym przy innej okazji.
Giorgij poprosił nas, abyśmy wskazali baniak wina, którego chcielibyśmy spróbować. Wybraliśmy podobno jedno z gorszych, więc Giorgij zapowiedział, że poczęstuje nas nim, ale potem to on wybierze swoje najlepsze, bo będzie się źle czuł stawiając na stole dzban z przeciętną zawartością. Zasiedliśmy do stołu. Jak na „drobny poczęstunek”, to było tego dość sporo. Na środku był pyszny, słony gruziński chleb wypiekany tradycyjnie w kamiennych studniach, przez co miał płaski kształt łezki wygiętej w łuk. Był też biały, aromatyczny ser, który też jest podobno charakterystycznym regionalnym produktem, owoce, których w Polsce chyba nie da się kupić, płaty mięsa z rusztu, o delikatnym ziołowym smaku i jakieś pikantne kiełbaski. Do tego wszystkiego podany był pyszny zielony sos chyba z ogórkami i przyprawami nowymi dla mojego podniebienia. Stały też talerzyki i sztućce, które ostatecznie okazały się mało potrzebne i do tego kryształowe szklaneczki na wino. Zostaliśmy przeproszeni, że ze względu na zbyt krótki czas na przygotowanie posiłku jesteśmy goszczeni tak skromnie… Tyle, że to „skromnie” wystarczyło mi na tyle, że o kolacji tego dnia już nie miałem siły nawet myśleć.
T na szybko nam opowiedział o zwyczajach w ucztowaniu i bardzo pilnował w trakcie posiłku, czy czasami niczego ważnego nie zapomnieliśmy. Jest jeden szef imprezy zwany Tamada, który nadaje rytm całemu posiedzeniu. Bycie Tamadą to jest wielki zaszczyt i zazwyczaj przyjmuje go gospodarz lub najstarszy z rodu. Zazwyczaj bez jego zgody nic się nie dzieje i nieładnie jest chociażby wstawać od stołu bez jego skinienia. U nas Tamadą był oczywiście Giorgij. Jedzenie i picie wina też podlega pewnym zasadom i po pierwsze najpierw pije się toast, a potem się je. Nie można podnieść szklanki do ust bez toastu i można podnieść ją tylko raz zazwyczaj opróżniając w całości lub większości. Nawet jeśli ktoś zostawi w szklance jakąś ilość wina, to nie można sobie go ot tak popijać. Zawsze wymaga to wygłoszenia toastu i wyraźnego sygnału Tamady. Nawet jeśli w szklance coś zostało, to przed każdym toastem dolewa się wina do pełna. Jeśli natomiast chodzi o toast, to nie jest to rzucone „zdrowie” czy też „za nas”, tylko bardzo sprecyzowana fraza poprzedzona stosunkowo długim przemówieniem, które uzasadnia i nadaje wagę całemu toastowi. O samych toastach, z których wiele jest wręcz obowiązkowych jeszcze napiszę, ale w czasie całej uczty jest tego dużo. Można się zastanawiać, czy czasami nie wypija się za dużo alkoholu, skoro pije się kilkanaście toastów szklankami, no ale z pijaństwem nie ma to nic wspólnego. Gruzini brzydzą się pijaństwem i nie mają szacunku dla ludzi, którzy nie mają umiaru. Jeśli któryś z gości nie chce pić już wina, to w kolejnych toastach grzecznościowo podnosi szklankę do ust i upija odrobinkę. Od dziecka się tego tutaj uczy. Poza tym uczta trwa długo, zazwyczaj kilka godzin i naprawdę się bardzo dużo zjada. Ogólnie od stołu goście wstają tylko lekko zaczerwienieni i wprawieni w dobry humor, ale nikomu język się nie plącze i gruzińskie wino na gruzińskiej uczcie nie szkodzi. Zresztą trunki tego typu nie mają prawa szkodzić, a w dodatku wino jest tak naturalne i ma tak wyjątkowy smak, że nie można go zapomnieć. Pierwsze „gorsze” wino już prezentowało nieznaną przeze mnie jakość, ale to najlepsze właściwie przeszło moje wyobrażenie i nawet nie smakowało jak wino w rozumieniu, które do tej pory znałem. Nawet gruzińskie wina znanych marek kupowane w sklepach nie są tak wyjątkowe jak te, produkowane przez tysiące rodzin gdzieś w nieznanej gruzińskiej wsi.
Przypadło mi w udziale wygłoszenie ostatniego toastu, co sprawiło, że zrobiło mi się bardzo głupio. Bo jak tutaj wygłosić chociażby w części tak mądrą przemowę, jak wcześniejsze? I to jeszcze nie po polsku. No ale jakoś poszło. Wzniesiony toast za gospodarza, jak powiedział mi kilka dni później T, był odebrany przez jego wujka jako przejaw dobrego wychowania i taktu, a ogólnie w jego opinii kulturalne zachowanie moje, Bartka i Natalii podobno potwierdziło zdanie Giorgija, że w Polsce żyją wspaniali ludzie pod wieloma względami bardzo bliscy Gruzinom. Zostaliśmy poproszeni o zostanie na noc, ale musieliśmy odmówić, bo Bartek i Natalia wieczorem mieli pociąg do Erewania, a my z Peterem wybieraliśmy się na miasto na plenerowy koncert z okazji „Dni Tbilisi”. Po trzech (może czterech) godzinach pobytu pożegnaliśmy się więc z Giorgijem zapewniając siebie nawzajem o dozgonnej przyjaźni i o tym, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Mam szczerą nadzieję, że tak się stanie… Bo Giorgij był pierwszym Gruzinem, który pokazał mi, przedstawicielowi gościnnego narodu polskiego, co oznacza słowo „gościnność” w Gruzji. A oznacza bardzo wiele.

1 komentarz:

  1. Dużo sie słyszy o gruzińskiej gościnności i rzeczywiscie po przeczytaniu Twojej relacji zdaje się ona potwierdzać. Duzo ostatnio mysle o wyprawie w tamte strony, zachęcana takimi wlasnie wypowiedziami a ostatnio tez usmiecham sie do plakatów na miescie namawiających do odkrywania Gruzji dla siebie:)

    OdpowiedzUsuń