W poniedziałek postanowiłem się wybrać Gruzińską Drogą Wojenną do miasta Kazbegi. Irina zapewniła mnie, że pogoda będzie świetna i na pewno będę zachwycony widokami. A było to o tyle ważne, że są to już wysokie góry i szczyty w Kazbegi przekraczają w dużej części 4000 m.n.p.m, a nawet i 5000 m.n.p.m. Niestety nikt z hotelu nie wybierał się tamtego dnia w tym kierunku, więc postanowiłem jechać sam. Peter nie mógł, bo akurat miał mieć przez skype rozmowę o pracę w Iraku (kosmos…) i musiał zostać w Tbilisi. Z wielkim trudem zwlokłem się z łóżka o 7 rano, wymawiając sobie w duchu, że nie powinienem był do drugiej nad ranem włóczyć się po mieście. Pojechałem metrem na Didube i tam znalazła mnie marszrutka do Kazbegi. Nawet długo nie czekałem, bo po trzydziestu minutach zrobił się komplet i pojechaliśmy. Jeśli będziecie kiedyś planowali podróż w kierunku Ananuri, bądź Kazbegi, to dobrze jest być na dworcu rano, najlepiej około 8:00. Marszrutki odjeżdżają kilka razy dziennie, więc im wcześniej wyruszycie, tym lepiej. Rozkład jazdy jest ustalony, ale można go poznać jedynie pytając o orientacyjne godziny odjazdu.
W tle wioska na drodze do Kazbegi |
Pierwszym, teoretycznie ważnym miejscem na szlaku jest Ananuri. Nie zdecydowałem się na postój w tamtym miejscu, pomimo tego, że zabytek jest ważny i naprawdę ładny. Jest to forteca, którą zbudowano nad jeziorem, co niewątpliwie dodaje jej uroku. Ja zadowoliłem się oglądaniem tego miejsca przez szybę pędzącej marszrutki. Ogólnie cała trasa już od opuszczenia Tbilisi jest piękna, bo z każdym pokonywanym kilometrem droga i otaczające ją góry wznosi się coraz wyżej. Początkowo można sobie pooglądać niskie pagórki porośnięte jakimś lasem liściastym. Nie wiem, jakie drzewa tam rosły ale jesień zamieniła je w prawdziwe cuda natury. Brązowo – złoty krajobraz stał się przyczyną długotrwałego przyklejenia mojej twarzy do szyby. Za Ananuri góry zaczynają się robić naprawdę imponujące i las ustępuje niskim krzewom, samotnym drzewkom a z czasem zielonym łąkom. Niestety z czasem ustępuje też asfalt, a dodatkowe spore nachylenie terenu i kręta droga spowalnia marszrutkę do jakichś 20 – 30 km/h. Prędkość taka w zupełności mi odpowiadała, bo prawdopodobieństwo śmierci zmalało do 10% i można było w dodatku bacznie przyglądać się okolicy. Ludzie, którzy tutaj mieszkają muszą być najszczęśliwszymi na świecie, bo zachody i wschody słońca muszą być tutaj niesamowite. Szkoda tylko, że życie w gruzińskich górach nie należy do łatwych i samo dotarcie do tych wiosek widocznych gdzieś pod urwiskiem, czy na płaskowyżu, musi być wyzwaniem. Nie mówiąc już o prowadzeniu owiec na wypas. Miejscami na drodze pojawiają się betonowe tunele, które chyba zostały zbudowane, aby śnieg, czy też kamienie nie zsypywały się na drogę. Widziałem już takie dziwne „tunele” w Norwegii, ale tam były jako tako utrzymane. Tutaj, wewnątrz nie ma ani asfaltu, ani oświetlenia, a ponieważ nasza marszrutka też świateł nie posiadała (serio!!), to jechaliśmy po ciemku przy włączonym ciągłym klaksonie. Czasami, tunele były zniszczone i kierowca omijał je bokiem. Zastanawiam się, jak oni tędy jeżdżą zimą… Pewnie nie jeżdżą.
Gruzińska Droga Wojenna |
Po 3 godzinach dojechaliśmy do postoju, gdzie można było w strumyczku uzupełnić zapasy wody i przy okazji kupić coś od miejscowych. Kupiłem sobie gruzińską czapeczkę i trochę miejscowych słodyczy domowej roboty. Nie pamiętam dokładnie, jak nazywa się najlepszy, w mojej opinii, przysmak, ale spytam T. na facebooku i jak będę pisał o jedzeniu, to na pewno o nim wspomnę. A przysmak ten robiony jest tak, że na nitkę nawleka się ciasno świeże, jeszcze wilgotne orzechy włoskie i oblewa a-la-karmelowym słodkim spoidłem. Bardzo prosty wynalazek, ale za to jaki smaczny! Jeśli ktoś kiedyś na wsi jadł świeże orzechy włoskie, to na pewno wie o czym piszę.
Widok na przebyty odcinek drogi |
Dodałem, aby pokazać jakość drogi, a w tle "tunel", który standardowo został ominięty przez zbliżający się samochód |
Gruzińska Droga Wojenna |
Do Kazbegi dojechaliśmy mniej więcej po 4 godzinach. Warto wiedzieć, że miasto Kazbegi, oficjalnie wcale się tak nie nazywa. Jest to stara nazwa ustalona na cześć gruzińskiego antybohatera, dzięki któremu upadło jakieś powstanie. Dziś, oficjalnie miasto nazywa się Stepantsminda, ale mało kto tej nazwy używa i nawet na marszrutkach nie jest zapisana. Jednak na oficjalnych mapach i tablicach informacyjnych nie znajdziemy nazwy Kazbegi, lecz właśnie Stepantsmindę. Dzięki temu zamieszaniu początkowo po dotarciu do celu nie chciałem opuszczać marszrutki, bo wyraźnie widziałem tablicę „Stepantsminda”. Nie wiem jak to się stało, że o tym wcześniej nie przeczytałem… Zanim ruszyłem zwiedzać okolicę, zapytałem kierowcę o godziny marszrutek powrotnych. Rozkład wypisany nie jest, ale godziny odjazdów w poszczególnych miastach i wioskach są mniej więcej ustalone, więc zawsze warto o nie zapytać. Po ustaleniu orientacyjnych godzin odjazdu zająłem się już pochłanianiem widoków, które są tutaj nieziemskie.