Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

czwartek, 17 lutego 2011

21. Co jeszcze warto zobaczyć w Gori?

Twierdza Gori (Gori Cyche)

Nie licząc muzeum, które zgwałciło moje przekonanie, że prawda historyczna o Stalinie jest jedna, w Gori i okolicach są jeszcze dwa warte odwiedzenia miejsca. Pierwszym z nich jest Twierdza Gori (Gori Cyche), czyli nigdy nie zdobyta cytadela otoczona trzema warstwami murów. Jest w Gruzji nawet przysłowie „Oto twierdza Gori” (Eg aris da goris cyche), które używa się celem określenia czegoś niemożliwego do pokonania. Twierdza znajduje się na wzgórzu widocznym z całego miasta, więc nie da się tam nie trafić. Jest też stosunkowo blisko muzeum Stalina, więc prosto stamtąd można kierować się na wzgórze i po 10 minutach jest się na miejscu. Oczywiście trzeba się jeszcze trochę powspinać. Mury są całkiem nieźle zachowane, ale warto wejść na górę przede wszystkim ze względu na widok na całe miasto i okolice. A widok ten jest piękny, bo oprócz zabudowań miasta w oddali można dostrzec charakterystyczne łyse góry i kościółek zbudowany na szczycie jednej z nich. Już pewnie wspominałem, że w Gruzji budowanie kościołów w najbardziej niedostępnych miejscach było w przeszłości bardzo popularne. Jeśli miejsce jest tu poświęcone Bogu, to musi być miejscem wyjątkowym i trudno dostępnym, aby samo dotarcie do niego było poświęceniem i trudem – pierwszym etapem modlitwy. Może też techniczne wyzwanie, jakim niewątpliwie była budowa kamiennych budowli w miejscach, gdzie w ogóle trudno wyjść, było czymś w rodzaju ofiary.
Widok z Twierdzy Gori na miasto
Ponieważ na górze, poza widokami nie ma nic ciekawego do roboty to nie zabawiliśmy tam zbyt długo. Postanowiliśmy pojechać do skalnego miasta Upliscyche leżącego około 8 km od centrum Gori. W przewodniku Petera było napisane, że można próbować pojechać tam marszrutką, która dojeżdża do jakiejś tam wsi i potem kawałek trzeba iść na nogach. Jednak zdecydowanie odradzam taki sposób dotarcia do Upliscyche, bo marszrutka jeździ rzadko i z tej wsi jest naprawdę daleko do ruin. Poza tym na stopa poza sezonem też nie ma co za bardzo liczyć, bo wiele samochodów tam nie jeździ. Dlatego my postanowiliśmy pojechać taksówką. Muszę przy tej okazji wspomnieć, że kierowca wyprowadził mnie z równowagi i na niego nawrzeszczałem, bo próbował mnie oszukać, czego strasznie nie lubię. Początkowo targowaliśmy się z nim tak długo, aż cena spadła do 30 lari (ok. 60 zł) za podróż w dwie strony i pół godziny oczekiwania w Upliscyche. Była to w mojej opinii uczciwa kwota i dla nas, bo dzieliliśmy ją na pół, i dla niego, bo turystów nie było prawie wcale. Jak już taksówkarz zgodził się na cenę i wsiedliśmy do samochodu, to powiedział: „kak my uże gawarili – 30 euro”. Nie wiem, czy myślał, że nie zwrócimy uwagi na zamianę słowa „lari” na „euro” ale bardzo się zdenerwowałem i wysiadłem. On zaczął na mnie krzyczeć, że łamiemy umowę, więc ja również mu nawymyślałem od oszustów i złodziei. Aż się na nas ludzie zaczęli gapić. Ostatecznie kierowca ustąpił i zaczął nas przepraszać, mówiąc, że początkowo wziął mnie za Niemca i od Polaka by nigdy nie wziął tylu pieniędzy. Nie wiem dlaczego ten człowiek myślał, że zmienię o nim zdanie po tym jak oznajmił, że Niemca to by naciągnął, ale mnie już nie. Tym bardziej mi się to nie podobało, że podróżowałem z Anglikiem, który pewnie byłby potraktowany tak samo jak Niemiec. Jednak przestałem udawać obrażonego dopiero jak powrócił do „lari” i dodatkowo obiecał, że poczeka na nas w Upliscyche godzinę bez dodatkowej opłaty. Musicie pamiętać, żeby uważać w Gruzji na taksówkarzy i pilnie słuchać tego co mówią o cenie. Zdecydowanie nie wolno też wsiadać do taksówki bez uzgodnienia ceny, bo wówczas kierowca uznaje, ze zgadzamy się na wszystko i praktycznie nie da się po zakończeniu podróży zmienić kwoty jaką sobie podyktuje. A ta kwota może być naprawdę bardzo wygórowana.
Upliscyche
Wstęp do Upliscyche kosztuje 7 lari (dla studentów 3 lari) i jest to miejsce warte odwiedzenia, ale nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Wykucie kilkunastotysięcznego miasta w skale na pewno było wyzwaniem i różne zastosowane tam rozwiązania techniczne są godne uwagi. Dość dobrze poradzono sobie z gromadzeniem i odprowadzaniem wody i sam fakt, że to wszystko się nie zawaliło przez tyle lat jest dowodem na wysoki poziom rozwiązań architektonicznych. Jest to imponujące tym bardziej, że historia tego miejsca sięga drugiego tysiąclecia przed naszą erą, więc można Upliscyche zaliczać do najstarszych ośrodków miejskich świata. Miasto pełniło przez jakiś czas rolę ważnego ośrodka regionu i nawet było siedzibą królów. Natomiast opinie w przewodnikach są zdecydowanie przesadzone. Nie ma tutaj nic nadzwyczaj ładnego i ja bym nie przypisywał temu miejscu wartości estetycznej jakiej nie prezentuje. Fajnie jest zobaczyć wykute mieszkania i pałace, oraz poczuć ich historię, ale to wszystko. Nie ma tu nic specjalnego, zwłaszcza jeśli kogoś, tak jak mnie, nie interesuje historia myśli urbanistycznej.
Widok z Upliscyche
Po wizycie w Upliscyche, taksówkarz zawiózł nas do centrum i prawie od razu złapaliśmy marszrutkę do Tbilisi, gdzie byliśmy na 18:00. Nie polecam zostawania w Gori na noc, bo w mieście pewnie nie ma co robić wieczorem. Stolica nocą dalej tętni życiem. Fajnie jest potraktować wizytę w Gori, jako jednodniową wycieczkę z Tbilisi, lub postój w drodze na zachód. Pewnie w całym obwodzie (Szida-Kartlia) można byłoby zobaczyć więcej i nawet przenocować, jeśliby odwiedzenie północnej części regionu nie wiązało się z bezpośrednim narażeniem życia. Na północ od Gori znajduje się już bowiem Osetia Południowa, administracyjnie leząca w Szida-Kartlii, ale nawet ja, podejrzewany przez kilka osób o niepoczytalność, nie odważyłbym się tam pojechać. Zresztą i tak by mnie nie pewnie wpuszczono…

sobota, 12 lutego 2011

20. Ojczyzna Stalina

W Gori znajduje się jedno z prawdopodobnie dwóch ostatnich na świecie muzeów Stalina. Drugie, znajduje się w Batumi, na gruzińskim wybrzeżu Morza Czarnego. Co w takim kraju jak Gruzja robią muzea jednego z największych tyranów, jakich znała historia? „Przecież Stalin był Gruzinem” często słyszymy od miejscowych po zadaniu im tego pytania i aż się włosy jeżą, że dla niektórych ludzi tutaj taka odpowiedź jest jedynym uzasadnieniem. Postanowiłem oczywiście odwiedzić muzeum i zobaczyć jakiej historii uczy, a jest to naprawdę bardzo wybiórcza historia.
Muzeum znajduje się niedaleko ratusza i aby do niego dotrzeć, trzeba przejść przez długi i wąski, zaniedbany park. Muzeum mieści się w dużym gmachu, ale pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy nie był budynek, lecz dość duża dziura w ziemi, z której wystawały stalowe pręty. To tutaj, jak się dowiedziałem, będzie chyba przeniesiony pomnik Stalina, który jeszcze do czerwca 2010 roku stał przed ratuszem. Zapadła decyzja, aby go usunąć z głównego placu miasta i pani w kasie muzeum nie chciała mówić o tym, kto kazał go zburzyć i jakie były tego powody. Przeczytałem później, że prezydent Gruzji kojarzył jego obecność z "wpływami Moskwy w Gruzji". Pomyślałem sobie, że może to muzeum wcale nie wychwala tyrana, ale mówi o stalinizmie w sposób obiektywny. Jednak praktycznie od razu zostałem sprowadzony na ziemię: „Proszę się nie martwić, za muzeum stoi mniejszy posąg, jest też kilka tutaj, w budynku, więc na pewno zobaczy pan Stalina”. Po co więc usuwać pomnik sprzed ratusza, skoro ma być postawiony koło muzeum i w dodatku z tyłu stoi taki sam, tylko ze troszkę mniejszy? Czy nie powinno być w tym większej konsekwencji? Okazało się, że można też z przewodnikiem zwiedzić dom, w którym ponoć mieszkał Stalin jako dziecko i jest też wagon, w którym podróżował na konferencję w Jałcie. Jeśli będziemy chcieli, to po zwiedzeniu głównej ekspozycji Pani chętnie nas oprowadzi.

Muzeum Stalina - na pierwszym planie pozostałości po pomniku,
w tle obudowany dom szewca Dżugaszwilego i gmach muzeum

W muzeum byliśmy z Peterem jedynymi zwiedzającymi, bo było po sezonie turystycznym i ogólnie w Gori turystów było jak na lekarstwo. Po wejściu do sal wystawowych ma się wrażenie, że czas zatrzymał się tutaj jeszcze za czasów radzieckich. Chyba nic się nie zmieniło poczynając od karteczek przy eksponatach i na malowaniu sufitu kończąc. Jest natomiast schludnie i widać, że pracownicy dbają tutaj o czystość. Szkoda, że treść, jaką niosła ekspozycja delikatnie mówiąc nie była ciekawa. Można było zobaczyć mnóstwo pamiątek rzeczowych, prezentów, mebli, odznaczeń, przedmiotów codziennego użytku, czy też zapisków. Niektóre rzeczy były naprawdę ładne i warte wystawienia w jakimś muzeum. Były też gabloty ze zdjęciami opowiadającymi historię Stalina. Nie znalazłem nic o czystkach w Armii Czerwonej, o głodzie na Ukrainie, ani o inwazji na Polskę. Próżno było szukać czegoś o gułagach, zsyłkach, masowych morderstwach. Nic w tym miejscu nie wskazywało na to, że stalinizm mógł mieć jakiekolwiek ciemne strony. Była nawet sala, która w wyglądzie przypominała świątynię ku pamięci Stalina z puszczaną muzyką żałobną. Będąc tam miałem wrażenie, że projektantowi naprawdę brakowało „wodza”. Takie miejsce jak to muzeum, w Polsce nie miało by prawa istnieć w tej postaci.
Muzeum Stalina - ekspozycja wewnątrz
Szybko się nam znudziła ekspozycja w środku i poszliśmy z przewodniczką zwiedzić chatkę Stalina. Jego ojciec był szewcem, a życie małego Józefa (właściwie nie jest to jego prawdziwe imię) było raczej ciężkie i okupione cierpieniem. To pewnie dlatego był podatny na ideologię, która zanim zaczęła niszczyć świat zniszczyła jego samego. W domku nie można było za bardzo się poruszać, ani niczego dotykać. Co innego w wagonie. Tutaj, jeśli chciałem mogłem sobie usiąść przy biurku, gdzie Stalin tworzył i podpisywał różnego typu dokumenty związane z jałtańską konferencją, pewnie też dokumenty związane z Polską. Nie chciałem usiąść, przesądnie bałem się, że się zarażę czymś złym JŁóżka też się bałem. Całe to miejsce budziło we mnie tak głęboką odrazę, że z trudem przychodziło mi odwzajemnianie uśmiechu pani przewodnik, a tłumaczone przeze mnie słowa na język angielski dla Petera z trudem wychodziły mi przez usta. Na szczęście pani przewodnik nie wgłębiała się w historię ani jej ocenę, lecz ograniczyła się do podawania suchych faktów: „tutaj jest to, a tu to”. Szybko się stamtąd zmyliśmy. Peter był zdziwiony tym wszystkim, ja byłem raczej zdegustowany. Ale to w sumie jest też ich historia i Gruzini mają prawo we własnym, wolnym kraju przedstawiać ją tak, jak chcą. W końcu żyjemy w czasach wolności słowa.
Skąd jednak się bierze tak dziwne podejście w tym kraju do tego człowieka? Co prawda są tu ludzie, którzy oceniają go jako zbrodniarza, ale dla sporej części społeczeństwa jest on kimś wspominanym z uśmiechem na twarzy. Jest tak zwłaszcza w mniejszych miastach i wsiach oraz u ludzi starszych. Może Stalin był dla Gruzinów dobry? Może jego historia była przekazywana z rodziców na dzieci w sposób nieco upośledzony, bo w sumie kto wówczas w Gruzji mógł znać inną prawdę niż tą powszechnie dopuszczaną do publicznej wiadomości? Dzisiaj w Gruzji nie żyje się dobrze w przeciwieństwie do czasów bogatej republiki związkowej. Zdecydowanie zbyt dużo ludzi musi walczyć o jedzenie na każdy kolejny dzień, a w dodatku praktycznie od rozpadu ZSRR kraj nie zaznał długotrwałego pokoju. Nie chcę oceniać, czy takie powody mogą być wystarczające do lepszej oceny ich rodaka, ale myślę, że mogę to zrozumieć. Im więcej dni spędziłem w Gruzji, tym było mi łatwiej i tym mniej włos mi się na głowie jeżył. A może to my się mylimy i nawet w bestii warto dostrzec pozostałości człowieka?

wtorek, 8 lutego 2011

19. Gori i cienie wojny

Na niedzielę zaplanowałem sobie wstępnie wyjazd do Kazbegi, ale jakto już bywa w improwizowanych wyjazdach wszystko się pozmieniało. Irina zadzwoniła do swojej koleżanki i dowiedziała się, że pogoda w górach w niedzielę ma być zła i pewnie nic nie będzie widać zza mgły. Natomiast zapowiadano na świetną widoczność w poniedziałek. W związku z tym razem z Peterem postanowiliśmy pojechać do Gori. Zostaliśmy w dwójkę, bo Bartek i Natalia w sobotę wieczorem pojechali już do Erywania. Praktycznie zmusiliśmy się do wstania o 7:30 co u mnie niemalże graniczy z cudem. Było o tyle ciężko, że w sobotę wieczorem po powrocie z Mcchety poszliśmy z Peterem do centrum miasta na plenerową imprezę Tbilisoba – coś w rodzaju „dni miasta”. Było nawet ciekawie, a na scenie występowało kilka lokalnych zespołów, więc zostaliśmy praktycznie do końca kosztem snu. No cóż, jeśli chciałbym się wyspać i wypocząć to pojechałbym na wakacje do kurortu nad jakimś ciepłym morzem i na samą myśl o takich wakacjach robi mi się niedobrze.
Do Gori można dojechać marszrutką z Didube i jest to dość proste, bo jak już pisałem wcześniej naganiacze zapytani o kierunek od razu zaprowadzili nas do właściwego busika, w którym od razu zasnąłem. Na szczęście kierowca postanowił zadbać o to, abym nie przegapił nic po drodze i zaraz po wjeździe na autostradę postanowił nie zwracać uwagi na inne poruszające się pojazdy. Mieliśmy głośny klakson, więc to czyniło nas prawie królami na drodze. Ogólnie w przerwach pomiędzy skokami ciśnienia i myśleniem „tym razem to już koniec” pooglądałem sobie to co było dookoła. Po pierwsze droga – totalnie niedorobiona choć nowa. Nie potrafię tego dokładnie opisać, ale wyglądało to tak, jakby inżynier uznawał robotę za gotową po wylaniu asfaltu. Nikt nie zaprzątał sobie głowy ładnymi plastikowymi słupkami, ekranami dźwiękoszczelnymi i całym innym około drogowym stuffem, który by ułatwiał podróż i życie wokół autostrady. Pomiędzy jezdniami zamiast aluminiowych barierek stały betonowe klocki – to pewnie z oszczędności na służbach ratunkowych, które dzięki temu do wypadku nie miały sensu przyjeżdżać.
Niedaleko Gori pojawiły się łyse, porośnięte tylko trawą wzgórza wcześniej widoczne tylko jako zamazane kontury na horyzoncie. Można też było zobaczyć pewne świadectwa wojny, a może raczej wojen, w postaci prostych osiedli dla uchodźców z Południowej Osetii. Osiedla te zbudowano w sporej odległości od miasta nie myśląc o dostępie do kanalizacji, czy chociażby do szkół i sklepów, więc pomimo tego, że z daleka domki wyglądały schludnie, to jak zapewniała mnie siedząca obok kobieta panujące tam warunki były bardzo ciężkie. Nie wiem ile osób musiało opuścić Południową Osetię i ile takich osiedli jest w Gruzji, ale współczułem tym ludziom, którzy cierpieli z powodu nieuzasadnionej nienawiści.
Gori - lej po bombie kasetowej (fot. www.kaukaz.pl)
W mieście Gori śladów wojny już nie widać. No, może poza wskazanymi mi przez jednego taksówkarza lejami po zakazanych bombach kasetowych, które miejscami pozostały w asfalcie. Bomby te są wyjątkowo paskudnym wynalazkiem rodzaju ludzkiego, bo są jak główki maku, przy czym ziarenkami są małe pociski odłamkowe lub zapalające. Jak bomba kasetowa uderzy w ziemię, to ładunki te są wyrzucane we wszystkie strony. Myślę, że małpa – praprzodek człowieka użyła pierwszego narzędzia w postaci znalezionego kamienia właśnie do morderstwa innego członka swojego stada. Tak już nam zostało, jesteśmy genetycznie skazani na wybijanie samych siebie i mamy wyjątkowe zdolności wymyślania różnych rodzajów broni. Ale wracając do bomb kasetowych, to muszę nadmienić, że ponad sto państw świata poparło zakaz ich używania wskazując je jako broń niehumanitarną. Polska, jako jeden z głównych posiadaczy tego rodzaju uzbrojenia zakazu nie poparła. Jeśli zaś chodzi o Gruzję, to czytałem i słyszałem wiele na temat oburzenia, jakie wywołało zastosowanie tych bomb przez Rosję w czasie wojny w 2008. W naszych mediach nic jednak nie mówi się na temat użycia tych samych bomb przez Gruzję w czasie bombardowania Południowej Osetii. W Gruzji też się raczej o tym nie mówi. Na wojnie cierpią tylko biedni ludzie, po jednej i po drugiej stronie. Ile ofiar było w Gori? Tak dokładnie nie wie nikt. Ale brat tego taksówkarza był podobno lekarzem pracującym przy identyfikacji i liczeniu zwłok i według jego relacji liczba ofiar po gruzińskiej stronie była mocno zaniżona. No, ale to tylko plotka…

Więcej informacji o zniszczeniach w Gori: http://www.kaukaz.pl/fotoreportaze/gori-po-wojnie.php

sobota, 5 lutego 2011

18. Gruzińska gościnność - episode 1

Taksówkarz czekał na nas, bo prosto z Dżwari miał zawieść nas do pobliskiej winnicy wujka T, który niespodziewanie zadzwonił do niego i słysząc, że mamy w planach zwiedzanie Mcchety zaprosił nas wszystkich do siebie na drobny poczęstunek. Właściwie, to zaproszenie miało praktycznie formę życzliwego przymusu, z którym nie można by było nawet za bardzo dyskutować, więc postanowiliśmy odwiedzić winnicę rezygnując z Samtawro – trzeciego zabytku z listy UNESCO. Zresztą, kto chciałby odmówić. Gościnność gruzińska jest czymś płynącym prosto z serca i nie da się jej odmawiać bez ryzyka wywołania autentycznego smutku gospodarza. Pojechaliśmy więc do miejscowości, do której drogę stanowiła błotnista maź nosząca ślady utwardzania. Myślę, że archeologowie doszukaliby się też pozostałości asfaltu, bo miejscami prześwitywało coś w tym stylu. Ogólnie z każdym pokonywanym metrem malała moja wiara w to, że zwykła łada będzie w stanie tam dojechać. No ale zarówno taksówkarz jak i T mieli zupełnie zwyczajne miny i siedzieli niewzruszeni w czasie gdy urządzaliśmy slalom gigant pomiędzy ogromnymi dziurami.
Po pół godzinie dojechaliśmy do posiadłości Giorgija, który przywitał nas jak swoich najlepszych przyjaciół i od razu zapewnił, że jego dom jest teraz również i nasz, więc mamy czuć się swobodnie, możemy zostać tyle dni ile chcemy (tak, dni!) i liczy na to, że nasza pierwsza wizyta u niego nie będzie ostatnią. Ten człowiek przecież w ogóle nas nie znał i nawet jeszcze nie weszliśmy do domu, ale mówił to z takim przekonaniem, że dało się odczuć prawdziwość tej deklaracji. Wokół domu Giorgija prawie wszędzie rosły winorośle, które o tej porze roku pozbawione już były owoców. Było też kilka drzew i krzewów z jadalnymi owocami, których nazw niestety nie zapamiętałem. Cała działka była lekko pochyła i na tej pochyłości ustawiony był duży i ładny dom, który był budowany własnoręcznie przez Giorgija. Zostaliśmy oprowadzeni po wszystkich pomieszczeniach części mieszkalnej, które były urządzone gustownie, ale bez zbędnego przepychu. W miejscu, gdzie teren się obniżał, dom miał jeszcze jeden poziom, który można byłoby nazwać „-1” zawierający winiarnię. Tam ostatecznie zostaliśmy zaproszeni już po obejrzeniu wszystkiego w domu i ogrodzie.
W winiarni było wyjątkowo pięknie. Całe główne pomieszczenie zdobiły oryginalne, ręcznie wykonane zdobienia z drewna i sznurów, których głównym motywem była pajęczyna podwieszana pod sufitem. Do tego dochodził duży kominek i kilka tradycyjnie wyglądających urządzeń do robienia wina. Giorgij objaśnił nam cały proces produkcji począwszy od zbierania, poprzez prasowanie i leżakowanie. Dość łatwo było go zrozumieć, bo oprócz tego, że znał rosyjski, to nawet trochę angielski. W gruzińskiej winnicy, jak tłumaczył, nic nie może się zmarnować, więc pozyskane z wina resztki winogron są przerabiane na wódkę Czaczę. Jest do tego specjalna kadź, gdzie wsypuje się skórki i inne starte resztki, po czym podgrzewa się na gazowym palenisku i w magiczny sposób wypływa kroplami z dziubka przeźroczysty alkohol, który po kilku destylacjach osiąga 60 – 70%. W czasie, kiedy tam byliśmy wino było już zabeczkowane i skończyła się akurat produkcja partii Czaczy, co uwalniało przyjemny zapach, którego nie umiem do niczego porównać. 
Kadź na czaczę
Zostaliśmy też zaproszeni do magazynu, w którym znajdowało się około 3000 litrów wina w wieku do czterech lat. Wszystko na użytek rodziny i nic na sprzedaż. W Gruzji dużo ludzi na wsi produkuje ogromne ilości wina, więc chyba nie ma sensu go sprzedawać. No ale ile oni muszą wypijać tego wina, skoro jedna, nawet wielopokoleniowa rodzina ma go w piwnicy 3000 litrów? Będąc w Gruzji odpowiedziałem sobie na to pytanie, ale opowiem o tym przy innej okazji.
Giorgij poprosił nas, abyśmy wskazali baniak wina, którego chcielibyśmy spróbować. Wybraliśmy podobno jedno z gorszych, więc Giorgij zapowiedział, że poczęstuje nas nim, ale potem to on wybierze swoje najlepsze, bo będzie się źle czuł stawiając na stole dzban z przeciętną zawartością. Zasiedliśmy do stołu. Jak na „drobny poczęstunek”, to było tego dość sporo. Na środku był pyszny, słony gruziński chleb wypiekany tradycyjnie w kamiennych studniach, przez co miał płaski kształt łezki wygiętej w łuk. Był też biały, aromatyczny ser, który też jest podobno charakterystycznym regionalnym produktem, owoce, których w Polsce chyba nie da się kupić, płaty mięsa z rusztu, o delikatnym ziołowym smaku i jakieś pikantne kiełbaski. Do tego wszystkiego podany był pyszny zielony sos chyba z ogórkami i przyprawami nowymi dla mojego podniebienia. Stały też talerzyki i sztućce, które ostatecznie okazały się mało potrzebne i do tego kryształowe szklaneczki na wino. Zostaliśmy przeproszeni, że ze względu na zbyt krótki czas na przygotowanie posiłku jesteśmy goszczeni tak skromnie… Tyle, że to „skromnie” wystarczyło mi na tyle, że o kolacji tego dnia już nie miałem siły nawet myśleć.
T na szybko nam opowiedział o zwyczajach w ucztowaniu i bardzo pilnował w trakcie posiłku, czy czasami niczego ważnego nie zapomnieliśmy. Jest jeden szef imprezy zwany Tamada, który nadaje rytm całemu posiedzeniu. Bycie Tamadą to jest wielki zaszczyt i zazwyczaj przyjmuje go gospodarz lub najstarszy z rodu. Zazwyczaj bez jego zgody nic się nie dzieje i nieładnie jest chociażby wstawać od stołu bez jego skinienia. U nas Tamadą był oczywiście Giorgij. Jedzenie i picie wina też podlega pewnym zasadom i po pierwsze najpierw pije się toast, a potem się je. Nie można podnieść szklanki do ust bez toastu i można podnieść ją tylko raz zazwyczaj opróżniając w całości lub większości. Nawet jeśli ktoś zostawi w szklance jakąś ilość wina, to nie można sobie go ot tak popijać. Zawsze wymaga to wygłoszenia toastu i wyraźnego sygnału Tamady. Nawet jeśli w szklance coś zostało, to przed każdym toastem dolewa się wina do pełna. Jeśli natomiast chodzi o toast, to nie jest to rzucone „zdrowie” czy też „za nas”, tylko bardzo sprecyzowana fraza poprzedzona stosunkowo długim przemówieniem, które uzasadnia i nadaje wagę całemu toastowi. O samych toastach, z których wiele jest wręcz obowiązkowych jeszcze napiszę, ale w czasie całej uczty jest tego dużo. Można się zastanawiać, czy czasami nie wypija się za dużo alkoholu, skoro pije się kilkanaście toastów szklankami, no ale z pijaństwem nie ma to nic wspólnego. Gruzini brzydzą się pijaństwem i nie mają szacunku dla ludzi, którzy nie mają umiaru. Jeśli któryś z gości nie chce pić już wina, to w kolejnych toastach grzecznościowo podnosi szklankę do ust i upija odrobinkę. Od dziecka się tego tutaj uczy. Poza tym uczta trwa długo, zazwyczaj kilka godzin i naprawdę się bardzo dużo zjada. Ogólnie od stołu goście wstają tylko lekko zaczerwienieni i wprawieni w dobry humor, ale nikomu język się nie plącze i gruzińskie wino na gruzińskiej uczcie nie szkodzi. Zresztą trunki tego typu nie mają prawa szkodzić, a w dodatku wino jest tak naturalne i ma tak wyjątkowy smak, że nie można go zapomnieć. Pierwsze „gorsze” wino już prezentowało nieznaną przeze mnie jakość, ale to najlepsze właściwie przeszło moje wyobrażenie i nawet nie smakowało jak wino w rozumieniu, które do tej pory znałem. Nawet gruzińskie wina znanych marek kupowane w sklepach nie są tak wyjątkowe jak te, produkowane przez tysiące rodzin gdzieś w nieznanej gruzińskiej wsi.
Przypadło mi w udziale wygłoszenie ostatniego toastu, co sprawiło, że zrobiło mi się bardzo głupio. Bo jak tutaj wygłosić chociażby w części tak mądrą przemowę, jak wcześniejsze? I to jeszcze nie po polsku. No ale jakoś poszło. Wzniesiony toast za gospodarza, jak powiedział mi kilka dni później T, był odebrany przez jego wujka jako przejaw dobrego wychowania i taktu, a ogólnie w jego opinii kulturalne zachowanie moje, Bartka i Natalii podobno potwierdziło zdanie Giorgija, że w Polsce żyją wspaniali ludzie pod wieloma względami bardzo bliscy Gruzinom. Zostaliśmy poproszeni o zostanie na noc, ale musieliśmy odmówić, bo Bartek i Natalia wieczorem mieli pociąg do Erewania, a my z Peterem wybieraliśmy się na miasto na plenerowy koncert z okazji „Dni Tbilisi”. Po trzech (może czterech) godzinach pobytu pożegnaliśmy się więc z Giorgijem zapewniając siebie nawzajem o dozgonnej przyjaźni i o tym, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Mam szczerą nadzieję, że tak się stanie… Bo Giorgij był pierwszym Gruzinem, który pokazał mi, przedstawicielowi gościnnego narodu polskiego, co oznacza słowo „gościnność” w Gruzji. A oznacza bardzo wiele.

środa, 2 lutego 2011

17. Mccheta - tu wszystko się zaczeło

Podróż marszrutką z Tbilisi do Mcchety trwa mniej więcej 20 minut. Droga jest bardzo dobra i stan nawierzchni znacznie odbiega w pozytywną stronę od gruzińskiego standardu. Są nawet znaki. Kierowca ogólnie jechał bardzo szybko i nie miało to dla niego znaczenia, że po jakimś czasie zjechaliśmy z autostrady i być może pojawiły się ograniczenia prędkości. Jednak jadąc do Mcchety nie miałem tak częstego w następnych marszrutowych wojażach oblicza śmierci w oczach, być może dlatego, że przez pewien czas dwie jezdnie autostrady nawet się ze sobą nie stykały i prawdopodobieństwo czołówki było mniejsze niż standardowe gruzińskie 50%. Poza tym siedziałem z taką miłą starszą Panią i byłem skupiony na kaleczeniu języka rosyjskiego i wywoływania jej szczerego uśmiechu jeszcze bardziej kaleczonymi słowami po Gruzińsku. Ale myślę, że doskonale się rozumieliśmy. Strasznie skupiałem się na robieniu dobrego wrażenia i prawie nie zwracałem uwagi na widoki za oknem. Migały mi tylko w oczach brązowiejące i złociejące drzewa i dość schludnie, można by powiedzieć bogato wyglądające okolice. Po powrocie do Polski trafiłem na filmik z całego przejazdu drogą z obrzeża Tbilisi do Mcchety, więc zamieszczam go poniżej, abyście mogli poczuć klimat i jednocześnie zaznaczam, że to nie ja jestem jego autorem, lecz użytkownik „eutoge”, kimkolwiek by nie był:



Mccheta jest miejscem obowiązkowym do odwiedzenia w czasie pobytu w Gruzji. Nie można mówić o historii państwowości i kultury całego Zakaukazia nie wspominając o tym miejscu, które dziś nie ma żadnego znaczenia politycznego, czy też gospodarczego. Miasto bowiem, kiedyś pełniło bardzo ważną rolę stolicy jednego z gruzińskich królestw (królestwa Iberii) zanim ten zaszczyt przypadł w udziale Tbilisi. Gród zbudowano w widle rzek Kury (Mtkwari) i Aragwi, co doskonale jest widoczne obserwując miasto z otaczających je wzgórz. Przeleciało mi przez głowę, że powodzie musiały być tutaj dość częste, a może dalej są. W IV wieku Gruzja, jako drugi kraj na świecie, przyjęła Chrześcijaństwo i wówczas w Mcchecie zbudowano pierwszy, drewniany kościół, który w V wieku stał się siedzibą nie tylko władz niezależnego kościoła gruzińskiego, ale też jednym z najważniejszych ośrodków Chrześcijaństwa w tej części świata. Następnie na jego miejscu powstawały nieustannie niszczone przez najeźdźców i trzęsienia ziemi budowle kamienne. Dzisiaj stoi tu  imponująca katedra Sweti Cchoweli (Drzewo życia) wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Bije z niej nie tylko potęga i dostojeństwo godne świętego miejsca, ale też kunszt i architektoniczny perfekcjonizm świadczący o ówczesnej potędze królestwa. T mówił dodatkowo, że użyty do budowy piaskowiec, jest na tyle ciekawy, że ściany przyjmują różny kolor w zależności od oświetlenia i wilgotności, ale nie wiem jak bardzo takie zmiany są rzeczywiście zauważalne. Dziesiątki najazdów wymusiły powstanie grubego muru dookoła budowli z piękną bramą, przed którą akurat siedział sobie staruszek i pięknie grał na czymś w rodzaju mandoliny wprawiając wchodzących na dziedziniec w przyjemny, spokojny nastrój. W środku katedra ozdobiona jest pięknymi, niestety troszkę zniszczonymi freskami i całą gamą zabytkowych ikon. Akurat odbywał się ślub, więc nie chcieliśmy za bardzo przeszkadzać i cieszyliśmy oczy jedynie ogólnym wrażeniem nie podchodząc do większości unikatowych zabytków. Niesamowite miejsce.
Po opuszczeniu Sweti Cchoweli zapragnęliśmy pojechać na widoczną z całej Mcchety górę, gdzie znajduje się monastyr krzyża zwany Dżwari. Nazwa pochodzi od krzyża ustawionego tam w czwartym stuleciu, a historia monastyru sięga szóstego. Imponujący jest wiek tego wszystkiego… Naprawdę nie spodziewałem się. T załatwił nam taksówkę w bardzo przyzwoitej cenie i pojechaliśmy na górę, co zajęło około 20 minut w jedną stronę, więc dość długo. Natomiast widok na Mcchetę jest stamtąd wspaniały, nie mówiąc już o samym monastyrze, który również znajduje się na liście UNESCO. Zdecydowanie, nie można wyjechać z Gruzji nie odwiedzając Mcchety. To tu rozkwitała gruzińska kultura i tu znajdują się architektoniczne wzory dla całego kraju. We wszystkim co później w Gruzji zobaczyłem widoczne było większe, lub mniejsze nawiązanie do któregoś z zabytków Mcchety.